Wrócił blog, wracają też posty z poprzedniego bloga. Podobnie jak było to wcześniej, nie będą one skopiowane z blooga i żywcem wklejona, a na nowo je redaguję. Dzisiaj chciałem poświęcić czas na jednej z ciekawych opcji spędzania czasu, oraz poszerzaniem horyzontów. Tematem jest geocaching.
Czym właściwie jest geocaching? Jak to się rozwinęło? Jakie są znane i popularne formy geocachingu?
Jednym z dość interesujących sportów jest bieg na orientację. Polega on na bieganiu z mapą i docieraniu do konkretnych punktów zaznaczonych na mapie. Tego typu konkurencje zazwyczaj mają miejsce w lasach, parkach, a czasem miastach. Rozwój technologii i kreatywnego myślenia rozwinął nieco tą formę w rozrywkę, nieco zmienił założenia jako dyscyplina sportowa, czy rozwinął nieco przekazywanie wiedzy o danych miejscach. Całość tego typu zabawy z GPS nazwano Geocachingiem. Zazwyczaj polega to na szukaniu skrytek zaznaczonych w aplikacji na telefonie z GPS, ale czy tylko?
Swego czasu miałem krótki epizod, kiedy bawiłem się w geocaching. Ściągnąłem aplikację na telefon i chodziłem po Świdnicy szukając skrytek. Były one bardzo różnie pochowane Były rożne stopnie trudności. To w czym brałem udział mogę podzielić na kilka grup.
Było szukanie bezpośrednio skrytek. Były one zaznaczone w aplikacji i były one pojedyncze. Szukałem ich w dziurach w drzewach, w krzakach, za rynnami, czy w ściętych pniach drzew. Najbardziej pomysłową skrytką była owinięta w imitacje igieł świerku, to młodego świerka przywiązana. Skrytka była piekielnie trudna do odnalezienia i kilka razy obok niej przechodziłem.
Drugą grupą były skrytki dotyczące pewnej historii. Wcześniej została napisana o Świdnicy książka "Tajemnice ulicy Pańskiej" i te skrytki właśnie tego dotyczyły.
Kolejną grupą były skrytki przy zabytkach. Określiłbym je jako historyczne. Były w nich opisy danych zabytków, czy faktów historycznych.
Ostatnią grupą na którą się natknąłem, były skrytki, które mógłbym określić jako lokalizacyjne. Pół trudności, jeśli były one bezpośrednio podane (punkt długości południkowej i równoleżnikowej). Ci co bardziej kreatywni rozrzucali skrytki w różnych miejscach i w tych skrytkach były ukryte kawałki lokalizacji ostatniej skrytki. Trzeba było znaleźć wszystkie i dopiero wtedy wpisać lokalizację.
Warto pamiętać, że klasyczny dość popularny geocaching mobilny nie jest jedynym. Przytoczę dwa przykłady geocachingu, które albo były bardzo popularne, albo tyczą się wąskiej grupy ludzi.
Pamiętacie grę Pokemon Go? Gra była umieszczona w przestrzeni, trzeba było łapać pokemony na ulicach miast. Ludzie wychodzili z domu i za pomocą aplikacji szukali pokemonów które potem łapali. Dla jednych żenujący kicz, dla drugich świetna zabawa. Jak by nazwać to po imieniu, to była to jedna z form geocachingu. Z definicji tak to wyglądało. Pokemony były wirtualnymi skrytkami, których poszukiwali gracze.
Druga forma tej rozrywki jest jeszcze rzadko spotykanym sportem. Jest to raczej pomieszanie geocachingu z biegiem na orientację. Zawodnicy dostają specjalne urządzenie, które sygnałem radiowym i przez GPS namierza skrytki. Trzeba je odszukać i wygrywa osoba, która pierwsza znajdzie wszystkie zadane skrytki.
Geocaching dzisiaj nie jest tak popularną rozrywka jak kilka lat tamu. Nadal może jednak dostarczyć dobrej zabawy, oraz skutecznie wyciągnąć z domu. Jeśli chodzi o stosowanie techniki, jest to jedna z ciekawych form wykorzystania szeroko dostępnych i dzisiaj już dość tanich smart-fonów.
Podoba Ci się ten post? Może chcesz się podzielić z innymi swoimi doświadczeniami z geocachingiem? zostaw po sobie ślad w formie komentarza. Jeśli chcesz być na bieżąco, to zapraszam do subskrypcji, oraz do polubienia mojej strony na Facebooku. A już za tydzień kolejny wpis, na który serdecznie zapraszam.
środa, 5 grudnia 2018
środa, 28 listopada 2018
Greenvelo- cz. 1, czyli dojazd
Należałoby zacząć od tego, co to jest Greenvelo. Tą nazwą określono mierzący około 2000 kilometrów szlak rowerowy zaczynający się w Elblągu i kończący się w Końskich. Innym określeniem tej trasy jest Wschodnia Ściana Polski.
Żeby to jeszcze bardziej przybliżyć, Velo to nazwy dużych szlaków europejskich zebranych pod nazwą Eurovelo. Zazwyczaj dany szlak jest oznaczony przez R i numer na białej tabliczce z zieloną obwolutą. Szlaki Greenvelo są oznaczone na tabliczkach pomarańczowych.
To była moja trzecia wyprawa rowerowa i liczę na to, że nie ostatnia. Przejechałem co prawda niewielki kawałek tego szlaku, ale wszystko po kolei.
Wraz z kumplem Miłoszem zdecydowaliśmy się, że wyruszy y na ten szlak. Zaplanowaliśmy wyjazd pociągiem 14 sierpnia. Kupiliśmy bilety kolejowe do Elbląga z wyprzedzeniem.
Czekała nas jedna przesiadka w Tczewie. Po kilku godzinach jazdy dobrnęliśmy do Elbląga. Na ten dzień zostało nam znaleźć kemping. Ten też bardzo fajnie był położony, bo nad samym Kanałem Elbląskim i bardzo blisko starówki.
Koło nas byli rozłożeni kajakarze, którzy robili pętlę zaczynając i kończąc w Toruniu. W sumie to też jest fajny sposób na podróż, może kiedyś tego też spróbuję.
Pozostało zaopatrzyć się w prowiant i ustalić plan na następny dzień. Późnym wieczorem dotarł kolejny rowerzysta podróżnik, który urywkowo zrelacjonował nam, czego możemy spodziewać się na drodze. Tym akcentem zakończyliśmy dzień pierwszy naszej wyprawy.
Może masz jakieś ciekawe wspomnienia z Greenvelo? Podziel się nimi w komentarzu. A jeśli chcesz być na bieżąco, to zapraszam do zapisania się na subskrypcję, oraz do polubienia mojej strony na Facebooku. A już za tydzień kolejny post, na który serdecznie zapraszam.
czwartek, 22 listopada 2018
Skalne Miasta
Co prawda przerwa nie była całkowita, bo trafiały się posty z biegów, jednak dawno nie było tutaj nic o moich wędrówkach. Tekstów trochę powstało, złapałem oddech.
A jednak nie to jest tematem dzisiejszego wpisu. Miło mi znów dla Was publikować, a jest tego niemało. Dlatego zacznę od czegoś, co mi 2 razy nie wyszło ze względu na nagły brak towarzystwa, które niestety się wykruszało. A że sam w góry nie chodzę, to dwa razy musiałem rezygnować. W końcu jednak udało się tam wybrać z moim tatą.
W sobotę na początku sierpnia wsiedliśmy w pociąg w Świdnicy i kupiliśmy bilety do Adsprach. Jeszcze przesiadka w Jaworzynie Śląskiej i jazda do Czech. Już w pociągu zdarzyła się dość zabawna rzecz. Ktoś mógł się nieźle zdziwić słysząc z komunikat "Stacja Wrocław Główny". Niby nic dziwnego, gdyby nie to, że było to w Czechach na stacji węzłowej Teplice nad Metui. Wynikało to raczej z tego, że pociąg zmieniał kierunek i maszynista przeniósł się na drugi koniec składu i wszystko musiał włączyć od nowa. Dwie stacje dalej (Teplice Skaly) wysiedliśmy.
Po kilkuset metrach dotarliśmy do kasy do Teplickich skał. Poza biletem wstępu w formie paragonu dostaliśmy także ulotki w języku polskim informujące o tym, co możemy zobaczyć. Moją uwagę zwrócił pewien opis, dla mnie dość jednoznacznie kojarzący się z pewną "atrakcją" Tatr. Brzmi on następująco:
"Niedaleko obecnego wejścia do skał, na grubej rozwidlonej gałęzi drzewa dawniej zawieszano dzwonek, służący do przywoływania przewodników oraz tragarzy osób słabowitych lub bardzo delikatnych. Osoby te przenoszono między skałami w lektykach, z opłatą 7 złotych dla dwóch tragarzy za jedno obejście skał. Dzisiaj tej usługi już Państwu nie proponujemy - do skalnego królestwa wchodzimy pieszo." (pisownia oryginalna)
Teraz wyobraźcie sobie tych wszystkich niedzielnych turystów podążających na Morskie Oko w bryczkach. Patrząc na popularność Skalnych Miast wśród naszych drogich rodaków, to ci tragarze mieliby zdrowo przechlapane.
Po około kilometrze zaczynają się ciekawsze formy skalne. Pierwszą jest wysoka skała, na której został zrobiony taras widokowy. Do góry wchodzi się po dość stromych schodach. My w trakcie wchodzenia do góry zastaliśmy miejscowych robotników, którzy prowadzili renowację ostatniego etapu wspomnianych schodów.
Po zejściu na dół podążyliśmy dalej niebieskim szlakiem. Niedługo później po kolejnych schodach dostaliśmy się do rozwidlenia szlaków. Był oznaczony, choć nieobowiązkowy kierunek zwiedzania. Skierowaliśmy się w proponowanym kierunku. Tak spacerem wyznaczonym między skałami szlakiem wędrowaliśmy podziwiając formy skalne. Co ciekawsze były opisane (jak panda i głowa pasa). Mniej więcej w 2/3 drogi przez Skalne miasta odłącza się zielony szlak, którym można dotrzeć także do drugiego skalnego miasta. My jednak kierowaliśmy się dalej w dość spektakularny wąwóz skalny, wiedząc, ze do drugiego Skalnego Miasta dostaniemy się inną drogą.
Po niedługim czasie doszliśmy do rozwidlenia dróg wspomnianego powyżej, podążyliśmy w pobliże wyjścia z Teplickich Skał. Na rozdrożu skierowaliśmy się na żółty szlak prowadzący Wilczym Wąwozem do Adrspachskich Skał.
O Teplickim Skalnym mieście mogę dodać, ze na plus jest częste rozstawienie koszy na śmieci, które są regularnie opróżniane przez służby parku, oraz ławeczki na których można odpocząć. Tutaj też pierwszy raz spotkałem się z publicznymi apteczkami pierwszej pomocy.
Wróćmy jednak do Wilczego Wąwozu. Jest to niesamowicie zielone miejsce, gdzie szlak w większości prowadzi po drewnianych szerokich pomostach. Tędy prowadzi droga ciągnąca się między Miastami Skalnymi. Podziwiając okoliczną przyrodę można go przebyć w około półtora godziny nic nie tracąc z otaczających cudów natury.
Końcem Wilczego Wąwozu a jednocześnie początkiem drugiego skalnego miasta są drewniane schody to wspinające się, to opadające między wąskimi skalnymi przesmykami. Tutaj właśnie zaczęły się tłumy turystów. Kolejki do schodów były coraz dłuższe. Szczególnie zaczęły się wydłużać przy zejściu do jeziora.
Gdy w końcu wyszliśmy z drogi która składała się że schodów zobaczyliśmy typowy widok dla atrakcji turystycznych w górach. Tutaj tą atrakcją był około pół godzinny rejs łódką po wspomnianym jeziorze. Gdy zobaczyłem kolejki niczym do wejścia na Giewont, odpuściłem łódkę, stwierdzając, że jeszcze będzie na to okazja.
Przeszliśmy kawałek dalej do małego wodospadu. Ogółem rzecz ujmując wodospady są dwa. Tu odwołam się do wspomnień z dzieciństwa. Kiedyś jak się krzyczało "Wodniczku spuść wodę", pracownicy parku spuszczali wodę, co dawało niesamowity pokaz. Nie wiem na jakiej zasadzie to teraz działa, ponieważ gdy byłem, była susza i stan wody w jeziorze nie dawał możliwości na tą atrakcję.
Przy małym wodospadzie zostało nam wybrać drogę, którą mieliśmy dotrzeć do Adrspach. Zdecydowaliśmy się na krótszą, trudniejszą, ale i ciekawszą trasę. Niestety wada tego wyboru były dzikie tłumy ludzi. W ten sposób dochodziło do paradoksy takiego, że trzeba było w niektórych miejscach stać w kolejce do zrobienia sobie zdjęcia.
Wśród ciekawszych atrakcji, które widzieliśmy na tej trasie była skała przypominająca kochanków, górska kapliczka i przejście przez wąską skalną szczelinę .
Co do samej kapliczki, jest ona poświęcona znanym czeskim himalaistom (coś ja u nas Berbeka, Kukuczka, czy Hajzer). Były w niej umieszczone tabliczki z imionami i nazwiskami, oraz datami urodzin i śmierci.
W niedługim czasie dotarliśmy do końca skalnego miasta i wyszliśmy w Adrspach. Jest to wioska znajdująca się około 8 kilometrów od Teplic. Zaraz przy wejściu do parku znajduje się strefa komercyjna z pamiątkami i garmażerką, oraz stacja czeskich kolei.
Mieliśmy jeszcze bardzo dużo czasu do naszego pociągu, więc podjęliśmy szybką decyzję, by jechać do Teplic na obiad. Dostaliśmy się w pobliże centrum małym pociągiem lokalnej czeskiej linii Trutnov- Teplice nad Metui
Jeśli chodzi o same miasto Teplice, to na mnie wrażenia nie zrobiło. Jest to niewielkie miasteczko, które poza okolicami skalnych miast jest niemalże wymarłe. Opcje obiadowe w centrum znaleźliśmy tylko w dwóch lokalach.
Co innego ceny obiadu. Wyszło nas to taniej niż w przeciętnym lokalu o podobnym standardzie w Polsce.
Po obiedzie skierowaliśmy się na dłuższy spacer do stacji Teplice nad Metui. Po dłuższym oczekiwaniu wsiedliśmy do pociągu, który jechał do Adsprach i potem wracał do Wrocławia. Tak właśnie skończył się nasz wypad do Skalnych Miast w Czechach.
Co szczególnie zwróciło moją uwagę? Porozstawiane punkty z apteczką pierwszej pomocy, a w niektórych szałasach schowane noszę. Jest to dość ciekawe i praktyczne podejście do problemu kontuzji w górach. Drugą rzeczą są dość gęsto rozmieszczone kosze na śmieci. Warto zaznaczyć, że były one regularnie opróżnianie. W dużej mierze dzięki temu jest tam czysto.
Jest to miejsce, które zdecydowanie mogę polecić każdemu. Bogactwo atrakcji, ciekawe formy skalne, piękno tej części Gór Stołowych powinny być dobrym motywatorem do wędrówki.
Od teraz posty znów będą pojawiały się co tydzień. Tym razem poza blogiem i stroną na Facebooku wchodzę także na YouTube i Instagrama. Linki umieszczam poniżej. Jeśli chcesz być na bieżąco, zapraszam do subskrypcji każdego z tych kanałów A już za tydzień kolejny wpis, na który już teraz serdecznie zapraszam.
środa, 14 listopada 2018
4 RST Półmaraton Świdnicki, oraz powroty
Co prawda z tygodniowym opóźnieniem, ale nadszedł czas na opis mojego ostatniego startu, oraz na powrót po przerwie. Co prawda pojawiały się pojedyncze posty ze startów, ale nie był to ciąg postów taki, jak prowadziłem przed przerwą. W tym czasie zebrały się materiały zarówno z tras rowerowych, jak i z wycieczek w góry, są także posty, które już kiedyś były na bloogu, jednak po likwidacji portalu one zniknęły i tutaj w trochę zmienionej formie się pojawią. Stąd też czas na powrót.
Wracam jednak kolejnym startem. Zacznę jednak od statystyki. To był mój szósty półmaraton, po raz trzeci w startowałem w Świdnicy. Pominąłem tylko 2 edycję tego biegu. Poza tym startowałem co rok.
Jest to bieg, w którym nie organizatorzy nie zapewniają koszulek z biegu. Oni są dużo bardziej oryginalni, a w tym roku w pakiecie znalazły się rękawiczki termoaktywne. Na pierwszej edycji były skarpetki, a w zeszłym roku kominy. To pokazuje pewną kreatywność organizatorów.
Aura była deszczowa, do tego zimno i pochmurno. Nie zniechęciło to biegaczy. Stawili się tłumnie na starcie i równo o godzinie dwunastej bieg wystartował.
Pierwsze 6 kilometrów biegłem poniżej 6 minut na kilometr, co było dla mnie niesamowitym efektem przygotowań. Chociaż kostka brukowa, która jest ułożona na dwóch krótkich odcinkach trasy nie ułatwiała biegu, to przy początkowo niespożytych siłach nie była aż tak odczuwalna.
pierwsze powyżej 6 minut na kilometr złapało w momencie wbiegnięcia do Opoczki. Od tej pory co do Bojanic trzymałem niemal jedno tempo. Za Bojanicami przekroczyłem 7 minut, jednak niedługo potem wróciłem do szybszego biegnięcia, coś w granicach 6:30-6:50 na kilometr. Sił w nogach brakło mi dopiero w połowie Bystrzycy Dolnej.
Mimo to na trzy kilometry przed metą zacząłem ciągnąć innego półmaratończyka. Mimo braku w nogach, kondycja i tempo pozwoliły nawet na rozmowę i wspieranie towarzysza drogi, a nawet na małą złośliwość, o której za chwilę.
Końcówka na nowo zrobionej bieżni była finiszem. Przyśpieszyłem, jednak czując jak nogi mi się uginają w głowie miałem "tylko nie padnij przed metą". Bieg skończyłem może dla innych bez szału, jednak dla mnie z rekordowym czasie 2:19:23.
Półmaraton Świdnicki nie jest tylko biegiem samym w sobie są ciekawe sposoby kibicowania, zabawne sytuacje, i dobra impreza. na Trasie zdarzają się ciekawe atrakcje, a jak dla mnie śmieszne sytuacje.
Jeszcze w Świdnicy kibicowały nam warzywka, a dokładniej ludzie promujący w ten sposób zdrową dietę. Na wylocie ze Świdnicy harcerze rozstawili swoje spa.
Oczywiście jak co rok dopisali kibice z Bojanic. Poza tradycyjnym łóżkiem z kroplówką i bańką na wino, przywitali biegaczy patriotycznie rozstawionymi wzdłuż drogi flagami Polski, i Józefem Piłsudskim na nieoficjalne premii górskiej. Także podobnie jak w zeszłym roku, także i w tym częstowali domowej roboty kompotem.
Kolejną grupą warto uwagi byli kibice na początku Burkatowa z wielkim kartonowym transparentem o treści "Kenijczyków tu jeszcze nie było".
Warto jeszcze wspomnieć o mojej małej złośliwości, ale raczej w celu rozbawiania towarzysza ostatnich kilometrów. Gdy słyszałem już po oddechu jak bardzo ma już dość tego półmaratonu (bardzo głośny ciężki oddech), zaintonowałem mu "Anielski Orszak". W sumie jego to tez rozbawiło.
Warto brać udział w tego typu imprezach. Pokazuje to nasze możliwości, daje trochę zabawy i w jakiś sposób integruje z innymi ludźmi.
Podobało Ci się? Podziel się tym poprzez suba. Zapraszam tez do mojej strony na facebooku. A za tydzień kolejny wpis, na który już teraz serdecznie zapraszam.
Wracam jednak kolejnym startem. Zacznę jednak od statystyki. To był mój szósty półmaraton, po raz trzeci w startowałem w Świdnicy. Pominąłem tylko 2 edycję tego biegu. Poza tym startowałem co rok.
Jest to bieg, w którym nie organizatorzy nie zapewniają koszulek z biegu. Oni są dużo bardziej oryginalni, a w tym roku w pakiecie znalazły się rękawiczki termoaktywne. Na pierwszej edycji były skarpetki, a w zeszłym roku kominy. To pokazuje pewną kreatywność organizatorów.
Aura była deszczowa, do tego zimno i pochmurno. Nie zniechęciło to biegaczy. Stawili się tłumnie na starcie i równo o godzinie dwunastej bieg wystartował.
Pierwsze 6 kilometrów biegłem poniżej 6 minut na kilometr, co było dla mnie niesamowitym efektem przygotowań. Chociaż kostka brukowa, która jest ułożona na dwóch krótkich odcinkach trasy nie ułatwiała biegu, to przy początkowo niespożytych siłach nie była aż tak odczuwalna.
pierwsze powyżej 6 minut na kilometr złapało w momencie wbiegnięcia do Opoczki. Od tej pory co do Bojanic trzymałem niemal jedno tempo. Za Bojanicami przekroczyłem 7 minut, jednak niedługo potem wróciłem do szybszego biegnięcia, coś w granicach 6:30-6:50 na kilometr. Sił w nogach brakło mi dopiero w połowie Bystrzycy Dolnej.
Mimo to na trzy kilometry przed metą zacząłem ciągnąć innego półmaratończyka. Mimo braku w nogach, kondycja i tempo pozwoliły nawet na rozmowę i wspieranie towarzysza drogi, a nawet na małą złośliwość, o której za chwilę.
Końcówka na nowo zrobionej bieżni była finiszem. Przyśpieszyłem, jednak czując jak nogi mi się uginają w głowie miałem "tylko nie padnij przed metą". Bieg skończyłem może dla innych bez szału, jednak dla mnie z rekordowym czasie 2:19:23.
Półmaraton Świdnicki nie jest tylko biegiem samym w sobie są ciekawe sposoby kibicowania, zabawne sytuacje, i dobra impreza. na Trasie zdarzają się ciekawe atrakcje, a jak dla mnie śmieszne sytuacje.
Jeszcze w Świdnicy kibicowały nam warzywka, a dokładniej ludzie promujący w ten sposób zdrową dietę. Na wylocie ze Świdnicy harcerze rozstawili swoje spa.
Oczywiście jak co rok dopisali kibice z Bojanic. Poza tradycyjnym łóżkiem z kroplówką i bańką na wino, przywitali biegaczy patriotycznie rozstawionymi wzdłuż drogi flagami Polski, i Józefem Piłsudskim na nieoficjalne premii górskiej. Także podobnie jak w zeszłym roku, także i w tym częstowali domowej roboty kompotem.
Kolejną grupą warto uwagi byli kibice na początku Burkatowa z wielkim kartonowym transparentem o treści "Kenijczyków tu jeszcze nie było".
Warto jeszcze wspomnieć o mojej małej złośliwości, ale raczej w celu rozbawiania towarzysza ostatnich kilometrów. Gdy słyszałem już po oddechu jak bardzo ma już dość tego półmaratonu (bardzo głośny ciężki oddech), zaintonowałem mu "Anielski Orszak". W sumie jego to tez rozbawiło.
Warto brać udział w tego typu imprezach. Pokazuje to nasze możliwości, daje trochę zabawy i w jakiś sposób integruje z innymi ludźmi.
Podobało Ci się? Podziel się tym poprzez suba. Zapraszam tez do mojej strony na facebooku. A za tydzień kolejny wpis, na który już teraz serdecznie zapraszam.
piątek, 5 października 2018
Świdnicka Furia 2018
W minioną niedzielę 30 Września odbył się oficjalny bieg treningowy Furia Świdnicka. Był to bieg z przeszkodami, bardzo trudnymi. Cała impreza odbywała się nad Zalewem Witoszówka.
Ja miałem wyznaczoną godzinę 12:30 na swój start. Zebrała się niewielka grupka ludzi startujących ze mną. Po krótkiej siłowej rozgrzewce doszło do szybkiego startu.
Pierwsza część prowadziła przez Zalew. Trzeba było przejść pod pomostami i spod drugiego wejść na pomost pływający. Zimną wodę czuć było po nogach. Następnie trasa prowadziła do muru, przez który także trzeba było przejść.
Za murem natrafilosmy na wielką niespodziankę, którą było bagno w rzece, czasami w dziurach sięgające pasa. Myślę, że niejedna osoba straciła tam buty, a ja sam się dość mocno w tym błocie klinowałem.
Po tych ciężkich kilkudziesięciu metrach głębokie i grząskie błoto się skończyło. Tym razem woda sięgała do kostek. Po drodze była rozłożona rura, przez którą trzeba było się przeczołgać. Dalej pod mostem i na łąkę.
Tam już czekała kolejna przeszkoda. Trzeba było przenieść wiadra z piaskiem. To taki typowy "spacer farmer", zresztą nie ostatni dzisiaj. Po wiadrach trasa prowadziła przez stronę brzegi Witoszówki.
Pod mostem drogi na Wałbrzych trzeba było wrócić do rzeki, a następnie wejść do wody mniej więcej po pas. Znajdował się tam wodospad, taki na wysokość około dwóch metrów nad wodą. Do tego wyłożony granitem. Tutaj bez pomocy nie dało rady wejść do góry.
Za wodospadem zaczęła się zabawa w kanalarza. Były do przejścia trzy kanały. Pierwszy przeszedłem w kucki, drugi na czwórka, a przez trzeci trzeba już było się czołgać.
Po kanałach była chwila odpoczynku od przeszkód i dla rozrywki bieg góra - dół, od Osiedla Słowiańskiego do Witoszówki. Między drzewami, przez krzaki, byle nie było nudno. Po kilku takich pobiegach i zabiegach przyszedł czas na "spacer z psem"
Przeszkoda polega na ciągnięciu za sobą jakiegoś przedmiotu na sznurku. Tutaj była to dość sporych rozmiarów opona. Żeby było trudniej, pierwszą częścią spaceru była skarpa. "pies" wielkie bydle nie dawał się grzecznie prowadzić.
Zaraz za spacerem z psem kolejna przeszkoda i to kolejny spacer farmera. Tym razem z kanistrami wody. Tutaj organizatorzy nie żałowali i dołożyli spory dystans, także Góra - dół. Tutaj to ja pomagałem ludziom z grupy.
Za kanistrami znów chwilą oddechu i spacer drwala. Trzeba było wziąć duży pienie i także z nim iść pod górę i w dół. Jako, że pieniek był nieporęczny, to i źle się z nim szło. To już była ostatnia przeszkoda w Parku Harcerskim.
Z Parku Harcerskiego trasa prowadziła przez most i za Alexem w kierunku Bosmanatu. Na łące nad Zalewem była zlokalizowana meta, ale zanim do niej dobiegłem, miałem przed sobą jeszcze jedną trzecią przeszkód. Na pierwszy ogień był dół z wodą.
Ta przeszkoda była w ostatnich turach niemożliwa do pokonania bez pomocy. Nad dołem była usypana górka z wkopaną w nią rurą. Trzeba było wydostać się z dziury i przeczołgać się przez rurę. Cały problem tej przeszkody polegał na tym, że było tam pełno błota, które skutecznie uniemożliwiło wydostanie się samodzielnie. Organizatorzy postawili tam dwóch strażaków, którzy wyciągali ludzi z dziury.
Rura była delikatnie pod górę. Póki nie wszedłem cały do środka, miałem wrażenie, że zaraz z niej wypadnę. Aby wejść musiałem umiejętnie podbijać się ciałem. Na szczęście nie znalazłem się z powrotem w tej dziurze.
Kolejna na drodze była "porodówka". Jest to stalowa kratownica z założonymi w środku oponami. Trzeba przez te opony się przeczołgać. Warto dodać, że było to podlewanie wodą. Pod przeszkodą tworzyło się błoto, co było dodatkową atrakcją, bo w tym błocie trzeba było się czołgać.
Następnie był ostatni, trzeci spacer farmera. Tym razem do przeniesienia były szeciokątne bloczki betonowe (kiedyś takie układano na niektórych drogach). Po drodze był niski płotek, przez który trzeba było to przerzucić i przeskoczyć.
Dalej była konstrukcja drewniana z drabinkami. Jak na typowe przejście w zwisie była za niska, normalnie pewnie zamysł twórcy tej przeszkody był taki, by przechodzić ją w zwisie na czwórka, ale wobec ubłoconych, ruchomych drabinek nie było to bezpieczne. Dlatego też organizatorzy na to nie pozwalało.
Kolejnej przeszkody już nie pokonałem za co dostałem karne berpisy. Była to wspinaczka po linie zawieszonej na łyżce koparki. Lina była śliska i wobec słabej mojej techniki tego typu wspinaczek nie miałem na to szans.
Przede mną została ostatnia przeszkoda, przy której postanowiłem się trochę rozerwać. Był to mur footballistów amerykańskich. Mieli ze sobą dodatkowe osłony. Chciałem jednego obalić wchodząc nisko w nogi, ale wobec osłony zszedłem za nisko i bez problemu to wybronił.
Za footballistami była meta. Ten bieg sprzyjał solidarności międzyludzkiej. Niektóre przeszkody były na tyle trudne, że na większości ludzi niemożliwe do pokonania w pojedynkę. Dzień wcześniej organizator obiecał, że "będzie tęgi w....l" i słowa dotrzymał.
Dziękuję też mojej grupie z godziny 12:30 za świetną współpracę. Bez was byłoby o wiele trudniej. Wielkie podziękowania kieruję w stronę Pauliny Soroty za robienie zdjęć. Dzięki temu mogę je zamieścić tutaj i nie tylko tutaj.
W dalszym ciągu trwa przerwa od publikacji na blogu. Będą pojawiały się tylko posty o niektórych wydarzeniach, jak np. Zawody. Zapraszam do poprzednich wpisów, oraz na Instagrama, Facebooka i YouTube'a. Linki zamieszczam poniżej.
YouTube
Instagram
Facebook
środa, 15 sierpnia 2018
Regatta Bieg na Wielką Sowę 2018
Wiem, że jest teraz przerwa w publikowaniu, jednak są pewne aktualności, które warto przedstawić. Chodzi tu przede wszystkim o Bieg na Wielką Sowę. Jak w zeszłym roku, także teraz wystartowałem w tej imprezie.
Wszystko się składało w piękną pogodę i bardziej rekreację. Wiem, ze za dwa dni ruszam na szlak Greenvelo, więc forsowanie się nie było dobrym pomysłem (dla informacji w momencie publikacji tego wpisu jadę pierwszy etap z planowanym noclegiem w Kajnitach).
W tym roku w pakiecie poza standardem (koszulka, woda, czasem odżywki itp.) dorzucili jeszcze szybkoschnący ręcznik. Ludzi w tym roku też było więcej. na starcie stanęło ponad 700 osób.
Stanąłem na starcie i po rozgrzewce nastąpił start, równo o 11. Trasa została trochę zmieniona względem zeszłego roku. została dołożona dodatkowa pętla mająca niecałe 400 metrów. Poza tym w tym roku były 4 premie górskie.
Dla mnie był to marszobieg. dłuższe podbiegi podchodziłem. Wiedziałem, że nie ma sensu walczyć o czas, forsować się, gdy za 2 dni ruszam w trasę. była to raczej forma rekreacji. stąd też czas 1:30 na 10 km bez 50 metrów.
Po biegu na dole zabrał mnie podstawiony przez organizatora autobus na start. Tam czekał posiłek regeneracyjny. W tym roku nie czekałem na losowanie, zmęczenie i brak czasu dały o sobie znać.
Nawet jeśli nie walczy sie o czasy, warto startować w tego typu imprezach. Jest tak, że mnóstwo ludzi podchodzi pod górę, nikt za to nie dyskwalifikuje. Bieg na Wielka Sowę jest doskonale zorganizowany, stąd tez jest uznawany za najlepszy Bieg Alpejski w Polsce.
W najbliższych dniach będzie dużo relacji na FB, stąd też szczególnie zapraszam do śledzenia strony. Link do niej tutaj. Zapraszam także do zapisania się na subskrypcję, dzięki której będziesz na bieżąco.A następny post będzie za jakiś czas.
środa, 25 lipca 2018
Wjazd do Chroniska na Stogu Izerskim gondolą.
Nie zawsze jest tak, że po górach się chodzi i zdobywa szczyty. Są tez sposoby dużo rzadziej praktykowane prze ze mnie. Jednym z takich sposobów jest wjazd na szczyt wyciągiem.
Tak było tym razem. Dojechaliśmy na parking obok wyciągu narciarskiego samochodami. Gdy już wszyscy uczestnicy wycieczki dojechali, poszliśmy po bilety. Warto zaznaczyć, że nie jest to tani sposób zdobywania szczytów. W naszym przypadku by wyszło taniej kupiliśmy bilety w obie strony.
Nie można tutaj nie wspomnieć o panoramie rozciągającej się z parkingu pod wyciągiem w Świeradowie. Nie jestem do końca pewny, ale zdaje mi się, że niby samotna góra jest jednym ze szczytów Rudaw Janowickich. Może ktoś w komentarzu podpowie, co to za szczyt, bo jestem ciekaw. Niestety jedynym utrudnieniem są znajdujące się w zbyt dużej ilości bilbordy.
Przy parkingu jest także wypożyczalnia rowerów górskich. Można zarówno wypożyczyć typowe rowery MTB, jak i rowery dla mnie wprawionych cyklistów z wspomaganiem elektrycznym.
W Świeradowie jest wyciąg gondolowy. Warto zaznaczyć, że w zimie służy on nartostradzie. Latem służy wwożeniu rowerów na trasy zjazdowe, oraz jest dodatkową atrakcją turystyczną. W okolicach wyciągu ciągnie się także czerwony szlak który jest końcówką, lub początkiem Głównego Szlaku Sudeckiego.
Jazda Gondolą ma jeszcze jedną zaletę. Gondola jedzie dość wysoko nad ziemią odsłaniając panoramy, których normalnie nie widać ze szlaku, a niekiedy także ze szczytów.
Gdy dojechaliśmy do stacji końcowej skierowaliśmy się do tutejszego schroniska, gdzie zjedliśmy obiad. Przed schroniskiem jest taras, z którego także roztaczają się świetne panoramy. Warto znaleźć się tutaj choćby ze względu na nie.
Droga powrotna gondolą także przyniosła nam niespodziewaną atrakcję. U szczytu stoku narciarskiego rozkładali się paralotniarze. W trakcie naszego powrotu jeden z nich wystartował, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć jak to wszystko wygląda z bliska i realnie.
Gondola to może nie jest mój ulubiony sposób poruszania się po górach, ale warto czasem sobie i na coś takiego pozwolić. Czasem nawet pozwoli t spojrzeć na góry z innej perspektywy. Hejterom, którzy zobaczą ten wpis jako pierwsze co wpisałem na blogu mogę polecić przeczytanie poprzednich wpisów, ponieważ dość często jestem w górach i bardzo rzadko korzystam z tego typu atrakcji.
Napisz mi co o tym myślisz. Jeśli chcesz być na bieżąco, to zapisz się na subskrypcję, oraz polub moją stronę na facbooku. link do strony znajdziesz tutaj. Pokaż też, że strona podoba Ci się zapisując się do grona obserwatorów. A już za tydzień kolejny wpis na blogu na który już dzisiaj serdecznie zapraszam.
środa, 18 lipca 2018
Łódź- Jasna Góra (Częstochowa)
Jechałem nocą w piątek do Świdnicy wiedząc, że jednak nie wybiorę się na koncert koło Schroniska pod Śnieżnikiem. Jechałem późno, ale wiedziałem, że noc będzie krótka. Po co do Łodzi? Po co do miasta, które z dużych miast jest najmniej ciekawe?
Tak się składa, że moja siostra zdała maturę i teraz wybiera się na studia. W łodzi jest kierunek, który ją interesuje, a ja po prostu pojechałem z nią (przy okazji rodzinna wycieczka). Oczywiście droga to przede wszystkim A8 i S8 do Łodzi, czyli trzeba okrążyć Wrocław i zasuwać aż S8 sie skończy, a wtedy na A1.
Dojechaliśmy do Uniwersytetu Łódzkiego w fatalnej pogodzie. Dosłownie lało, leciał potok z nieba. Zaparkowaliśmy na parkingu w "miasteczku akademickim" skąd udaliśmy się do gmachu uniwersytetu.
Po rozmowie wstępnej na uczelni wsiedliśmy do samochodu i skierowaliśmy się do Częstochowy. Droga prowadziła najpierw autostradą, a potem drogą dwupasmową, niby szeroką ale strasznie fatalną. Po drodze był ciekawy zajazd z jeszcze ciekawszą restauracją. Dlaczego ta restauracja tak mnie zainteresowała? Bo była na pokładzie Iła- samolotu pasażerskiego. I wyobraźcie sobie teraz, co właściciele zajazdu musieli zrobić, by samolot pasażerski wielkości pasażerskiego Boinga, lub Airbusa (dwie najbardziej znane korporacje produkujące samoloty pasażerskie) znalazł się w niewielkim zajeździe.
Zaraz za zajazdem zaczął się długi korek ze względu na budowaną autostradę. Droga z dwupasmowej zmienia się w jednopasmową, więc robi się wąskie gardło dużym ograniczeniem prędkości. Mimo to po około pół godziny parkowałem już pod Jasną Górą.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do kaplicy z ikoną Matki Bożej Królowej Polski. spotkała mnie tam trochę smutna sytuacja. Jak by nie było, to było miejsce kultu. Ludzie modląc się idą na kolanach dookoła obrazu. Znalazła się jednak grupka turystów z dalekiego wschodu, która poszła ta normalnie tylko po to by nastrzelać zdjęć, na które potem nawet nie spojrzą, wymieniali się uwagami jak by w muzeum byli. Jedni przejdą obok niewzruszeni, drudzy oburzą się. Czy to pozycje dobre? Nie mi to osądzać, jednak dla mnie było to smutne.
Pozwoliłem sobie także na wejście na wieżę, gdzie łapałem widoczne stąd panoramy. Zwiedziłem także zbrojownię i poszedłem na wały. Podczas gdy siedziałem na wałach wchodziła jakaś pielgrzymka, a to nie była jedyna piesza spotkana tam.
Po wyjściu z klasztoru poszliśmy na pobliski zawsze otwarty bazar. Po dłuższej chwili wsiedliśmy w samochód i w drogę z powrotem w kierunku Wielunia. Po drodze mijaliśmy kolejne grupy pielgrzymkowe. Były to grupy z Poznania i podejrzewam, że wejście na Jasną górę miały zaplanowane na dzień kolejny.
Zazwyczaj piszę o wypadach w góry, wyprawach rowerowych i wycieczkach za miasto. Ale czy taki wyjazd się kwalifikuje do opisania na blogu? Prawdę mówiąc tego bloga pisze o niesiedzeniu na kanapie, ale to nie oznacza, że tylko łono natury. Ruszaj, zwiedzaj świat, bierz dobro i nieś dobro. Po to właśnie piszę to, co tutaj piszę.
Napisz mi co o tym myślisz. Jeśli chcesz być na bieżąco, to zapisz się na subskrypcję, oraz polub moją stronę na facbooku. link do strony znajdziesz tutaj. Pokaż też, że strona podoba Ci się zapisując się do grona obserwatorów. A już za tydzień kolejny wpis na blogu na który już dzisiaj serdecznie zapraszam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)