środa, 27 grudnia 2017

Wyprawa rowerowa na Jurę Krakowsko- Częstochowską cz. 5- Ojcowski Park Narodowy

To już piąty dzień wyprawy i choć minęło od niej pół roku, to nadal nie skończyłem je pisać. Zdążyłem już wyjechać z Wrocławia i dojechać do Częstochowy, potem dociągnąłem się do Poraju i go zwiedziłem, oraz przetrwałem w nim pierwszą nawałnicę. Następnego, czwartego dnia wyjechałem z Poraju i dojechałem do Brandysówki w Dolinie Będkowskiej.


Kiedy wstałem rano, wiedziałem, że czeka mnie trochę roboty anim wyruszę. Pierwsze, to trzeba było pozbyć się dużej warstwy błota z hamulców, błotników i każdego innego miejsca, w którym utrudniałoby jazdę. Z . Potem trzeba było zabezpieczyć namiot przed ewentualnym załamaniem pogody, coś zjeść i spakować niezbędne rzeczy. 

Zanim opiszę trasę warto nieco wspomnieć o miejscu w którym się rozbiłem. Przy wąskiej uliczce z jednej strony były drewniane zabudowania trochę na kształt schroniska górskiego. Jest to Brandysówka, dom zbudowany dla alpinistów, którzy po drugiej stronie ulicy mają najwyższą poza Tatrami naturalną ścianę wspinaczkową Sokolicę. U podnóża Sokolicy jest potężne pole namiotowe. To wszystko rodzina Brandysów prowadzi od ponad 100 lat.

Z Brandysówki pojechałem ulicą górę doliny. Niedługo skończyła się i dalej ciągnęła się droga leśna. Miejscami pojawiały się duże kałuże po ostatnich opadach. Tak jadąc pod górę tą drogą dojechałem w końcu do jaskini nietoperzy.

Niedługo potem wyjechałem z lasu w Bęble. Kawałek przejechałem bocznymi ulicami, przeciąłem drogę krajową 94 i znalazłem się na granicy Ojcowskiego Parku Narodowego.

Na początek był około 3 kilometrowy zjazd w dolinę. Droga była asfaltowa, szeroka i mimo, że było na niej dużo ludzi, to było też dużo miejsca na swobodną jazdę rowerem. Mimo zakazu ruchu samochodów, co jakiś czas mijał nas samochód. Trochę to dla mnie nie do pomyślenia, ale na tego typu "turystów"niestety nic nie poradzę. 

Im bliżej dna doliny tym ciekawsze widoki się roztaczały. Na samym końcu doliny drogi asfaltowe i leśne kierowały się w różne strony Nie każda była w tym momencie dla mnie dostępna ze względu na rower. Tu postanowiłem udać się a kawę do niewielkiej kawiarni która znajdowała się w drewnianym domku. Tam kawę wypiłem w przyjemnie zagospodarowanym ogródku.

Po dłuższym lenistwie ruszyłem dalej do Ojcowa na obiad. Jechałem cały czas doliną podziwiając formy skalne, które roztaczały się zarówno z lewej, jak i z prawej strony. 



Po obiedzie w Ojcowie miałem dojechać do końca parku narodowego i skierować się na Olkusz i dalej do Klucza. Po odzyskaniu zasięgu w telefonie sprawdziłem pogodę i wiedziałem, że około godziny dwudziestej spodziewana jest gwałtowna burza. Przed rozwidleniem niestety znalazłem w nodze kleszcza, co mi trochę skomplikowało plany. Nie miałem czym go wyciągnąć, więc zmieniłem trochę planowana drogę i pojechałem do ośrodka zdrowia w Skale.

Niestety zajęło to trochę czasu, zanim tam dojechałem, wyciągnięto mi tego pasażera na gapę i wróciłem na trasę. Stwierdziłem, ze decyzję, czy dotrę na pustynię podejmę już w Olkuszu. 

Po drodze nadal mijałem formy skalne, ale dodatkową atrakcją przy drodze był zamek na Pieskowej Górze Droga ciągnęła się nadal droga wojewódzką i bocznymi ścieżkami. Tak dotarłem do Olkusza. Niestety byłem około półtora godziny jazdy od Doliny Będkowskiej, a w Olkuszu znalazłem się dość późno, przez co musiałem zrezygnować z drugiego celu tego dnia.

Do Brandysówki większość drogi pokonałem Krajową 94. Szerokie pobocze pozwoliło mi na bezpieczną i szybką jazdę. Co jakiś czas oglądałem się za siebie, by sprawdzić, czy burza nie będzie wcześniej. Na moje szczęście nie przyszła wcześniej, ale później, niż się spodziewałem. Dojechałem do trasy którą przeciąłem krajową 94, ale tym razem do Brandysówki dojechałem trochę inną drogą.

Bo zabezpieczeniu roweru jeszcze raz sprawdziłem namiot. wszystko było gotowe na przyjęcie burzy. Nie spodziewałem się wiatru, ponieważ Dolina Będkowska w tym miejscu jest chroniona z trzech stron przed wiatrem i tylko z jednej strony mogło wiać. W kolejnym wpisie z tej podróży dowiecie się jak bardzo się myliłem w swoich przewidywaniach.


Po naładowaniu zapasowych baterii poszedłem spać. Burza dużo się opóźniała, jednak nadeszła w nocy, ale o tym następnym razem.

Jest to ostatni wpis w tym roku. Przy tej okazji życzę Wam nowego roku jeszcze lepszego niż ten.

Jeśli podoba Ci się to co tutaj piszę, to zapisz się na subskrypcję, oraz do grona obserwatorów. Wszelkie aktualności są także dostępne na mojej stronie na facebooku, do której link znajdziesz tutaj. Następny wpis oczywiście jak zawsze w kolejną środę. 

środa, 20 grudnia 2017

Janusze gór, Mirki Schronisk

Miał być dzisiaj przedstawiony kolejny dzień z mojej podróży rowerowej, jednak po przeczytaniu wczorajszego wpisu na blogu zapsiepieniadze przelała się we mnie czara goryczy odnośnie tzw. ludzi gór. Post celowo został tak opisany, choć mógłbym jeszcze nadać tytuł "Warszawiaki" w górach ("Warszawiaka" poznasz po tym, że w pierwszym zdaniu powie Ci, że jest z Warszawy, a w drugim opowie jak nisko powinieneś mu się kłaniać z tego powodu. Są lepsi od wege studentów prawa trenujących crossfit)

Pierwszym poważnym zarzutem do wielu ludzi nieodpowiedzialnych, to jest bezpieczeństwo własne. Nieodpowiednie ubranie, nieodpowiednie przygotowanie, nieodpowiedni ekwipunek, nieodpowiedni uczestnicy wędrówki. Ostatnio na grupie "Sudety z Plecakiem" dużo naczytałem się o tego typu "turystach". Takim przykładem byli ludzie którzy wybrali się na Śnieżkę. Byli doskonale przygotowani. Był śnieg, mróz i wiatr. Do tego obecna pora roku (przełom jesieni i zimy) jest okresem szybkiego zapadania zmroku. Podczas jednego przejścia bodajże od Karpacza do Przełęczy Okraj spotkali kilka gróp ludzi nieprzygotowanych na te warunku. Ludzie byli bez prowiantu, z małymi dziećmi, nieodpowiednio ubrani. Post można odkopać i przeczytać szczegóły.

Kultura na szlaku, czyli coś co podzielę na dwie części. Pierwsza, to stary piękny zwyczaj, pozdrawiania każdego mijanego turysty zwykłym cześć, lub dzień dobry. Fakt, ze jak jest zatrzęsienie ludzi, tłumy jak w kolejce na Giewont, to w pewnym momencie przestaję, ale jak się mija pojedynczych turystów, to chyba jednak savoir vivre  górskie obowiązuje.

Drugi temat jeszcze gorszy, to zaśmiecanie szlaków. Jest to coś, co szczególnie boli, bo poza kwestiami estetycznymi są jeszcze kwestie ekologiczne i bezpieczeństwo. Nie wygląda to fajnie, może to zjeść jakieś zwierzę, może to spowodować jakieś skażenie biologiczne, a w okresie suszy nawet pożar. Skoro drogi turysto miałeś siłę przynieść pełne opakowanie, to czy już Ci sił brak, by zabrać puste?

Przyjrzyjmy się jeszcze zachowaniu ludzi w Schroniskach. Czemu tu jest tak drogo, czemu obsługa nieuprzejma? Pierwsze to kwestie logistyczne. Pod schronisko nie podjedzie zapakowany towarem tir, nie podjedzie nawet większy samochód, bo drogi się na to nie nadają. Dowóz towarów kosztuje. Trzeba to przywieźć czymś mniejszym, wnieść, lub znaleźć jakiś inny sposób (np. na Szczelińcu schronisko zaopatrują za pomocą platformy zamocowanej na wyciągu rozciągającym się między szczytem, a wsią Pasterka). Co do obsługi, to są tylko ludzie, którzy często spotykają się z brakiem wyrozumiałości, a nawet z dużą roszczeniowością tzw.  ludzi gór. W schronisku jesteś gościem, więc zachowuj się jak gość szanując gospodarza.

Nagannym jak dla mnie jest wzywanie z błahych powodów Gopru, lub Topru. Jest to znane zjawisko szczególnie w Tatrach w rejonie Morskiego Oka jak odjadą bryczki. Górskie i Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe nie jest zastępstwem bryczek, czy podwózką. Każdy taki wyjazd jest bardzo drogi. Wlicza się w to eksploatacja sprzętu, dodatkowe wynagrodzenie dla ludzi, koszty dodatkowe.

Zostaje jeszcze aspekt schronisk. Czym z założenia jest schronisko? Miejscem gdzie można się schronić. W górach jest to szczególnie ważne. Noc, załamanie pogody, rożne inne przygody sprawiły, że ludzie w górach zaczęli budować schroniska. Miały one służyć turystom. Jeśli ktoś planował wcześniej, to były tworzone pokoje, za które trzeba było odpowiednio dopłacić. Jeśli ktoś przyszedł  ostatniej chwili, lub szukał czegoś taniej, to spał na "glebie" za grosze. Właśnie tak powinno, być. Nie jest akceptowalnym zamykanie schroniska, bo ktoś postanowił tam zorganizować prywatną imprezę. Ostatnio głośno było o takim schronisku przy Morskim Oku w Tatrach. To nie są hotele i nie róbmy z nich "Januszowego Biznesu"

EDIT: W poprzednim akapicie ująłem także schronisko na Szczelińcu. Jedna z czytelniczek określiła to jako informację fałszywą, jednocześnie podając mi link do oświadczenia dzierżawców schroniska, które można przeczytać tutaj. Za zaistniałą sytuację serdecznie przepraszam. Jeśli sytuacja ze schroniskiem na Morskim Oku odbiegała od sytuacji tutaj opisanej, to także proszę o źródło w celu sprostowania.

Można jeszcze na wiele tematów się rozpisywać, całą książkę można napisać o tym, jakie w górach zachowania są naganne. Mnie w ostatnim czasie właśnie takie zachowania wpadły w oko. Szanujmy się.

Jest to jednocześnie ostatni post przed Świętami Bożego Narodzenia. Przy tej okazji życzę wam wszystkim ogromu radości, wspaniałych świąt w rodzinnym cieple, oczywiście głównym solenizantem w sercu.

Jeśli podobają Ci się moje publikacje to zapraszam do subskrypcji oraz do zapisania się jako obserwator. Wszelkie aktualności znajdziesz na mojej stronie na facebooku, do której link znajdziesz tutaj. A już za tydzień, zaraz po świętach kolejny wpis, na który serdecznie zapraszam.

środa, 13 grudnia 2017

Wyprawa rowerowa na Jurę Krakowsko-Częstochowską cz.4 Poraj- Dolina Będkowska

Czas powrócić do opowieści niedokończonej, czyli do wyprawy rowerowej przez Jurę Krakowsko- Częstochowską. Do tej trzy opisałem 3 dni, czyli 160 kilometrów do Częstochowy, pech pod Częstochową i o tym jak utknąłem w Poraju. Tym razem będzie czwarty dzień, czyli udało mi się wyjechać z Poraju w dalszą drogę.

Po wieczornej nawałnicy poprzedniego dnia gdy wstałem nadal padał deszcz. Trochę skomplikowało mi to spakowanie się, ale nie uniemożliwiło mi tego. Wszystkie rzeczy przeniosłem do hangaru w którym stał niewielki jacht i zacząłem składać namiot. kije i szpilki schowałem do worka, a sam namiot rozłożyłem na podłodze w hangarze. Następnie spakowałem sakwy i przywiązałem je do roweru. Potem dopakowałem namiot, dowiązałem do sakw i je zaciągnąłem paskami. Na koniec zabezpieczyłem pokrowcami przed deszczem.

Tak Spakowany pożegnałem się z gospodarzami i ruszyłem w dalszą drogę. Tym razem nie mogłem skorzystać niestety z nawigacji, ponieważ nienaładowane powerbanki i bateria w telefonie ograniczyły mi korzystanie do minimum. Miałem jednak przygotowane dwie mapy Jury- Części północnej i południowej.

Objechałem jezioro Porajskie dalej kierując się na Żarki Letnisko. Droga dookoła jeziora  była typowo szutrowa przyjemna do jazdy. Po pożegnaniu się z jeziorem przez Żarki Letnisko przejechałem szeroką drogą rowerową.

Pierwszym większym miastem po drodze był Myszków. Przejechałem tędy jak najszybciej i zasuwałem dalej przez Zawiercie. Z Zawiercia zaczął się podjazd pod Ogrodzieniec. Korzystając z okazji udałem się pod zamek Ogrodzieniec.

Po krótkim odpoczynku pod zamkiem objechałem go drogami leśnymi. Tutaj spotkała mnie przygoda taka, że się zgubiłem. Po wskazówkach miejscowych ludzi wyjechałem poniżej zamku i zjechałem do centrum Ogrodzieńca by odbić na Olkusz.

Droga do Olkusza przez długi czas prowadziła pod górę, by potem dać wypocząć wymęczonym mięśniom podczas jazdy w dół. Po drodze przejeżdżając przez Klucz minąłem z lewej Pustynię Błędowską. Jest to kolejna ciekawa atrakcja, niestety brakło mi czasu by tam pojechać.

Od Olkusza droga prowadziła drogami leśnymi i wioskami. Ciekawszym miejscem były Racławice znane z Powstania Kościuszkowskiego. Próżno tam jednak szukać jakichkolwiek tablic upamiętniających tą bitwę.

Niedaleko celu spotkała mnie kolejna ciężka przygoda. Jadąc drogą polna wjechałem w lepkie błoto, które osadziło się na hamulcach i w błotnikach. Do dotarcia do drogi asfaltowej rower z zablokowanymi kiłami ciągnąłem za sobą co ze względu na dodatkowy bagaż było dodatkowym utrudnieniem.

Po dotarci do ulicy dojazd do Brandysówki w Dolinie Będkowskiej zajął mi około pół godziny. Dotarłem tam tuż przed 22. Zameldowałem się i po opłaceniu noclegów rozbiłem po ciemku namiot.

Ostatnim tego dnia zgryzem była kuchni czynna do godziny 22. Tego dnia niewiele jadłem i jak dojechałem byłem bardzo głodny. I tak będąc głodnym nie zostało mi nic innego jak naładować telefon i iść spać na głodnego.

Dzień był dość ciekawy , a droga nie należała do łatwych. Tego dnia przejechałem prawie 108 kilometrów.

Jeśli to co tutaj piszę podoba Ci się zapraszam do subskrypcji, oraz do zapisania się na obserwatora. Zapraszam tez do swojej strony na facebooku. Link do niej znajdziesz tutaj

środa, 6 grudnia 2017

Wrocławski Jarmark bożonarodzeniowy na 50 wpis

Dzisiaj jest jubileusz 50 wpisu na bloga. Przy okazji obchodzimy świętego Mikołaja, oraz mamy początek adwentu, a więc przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. Dlatego ciężko pominąć taką okresową atrakcję turystyczną jak Jarmark Bożonarodzeniowy.

Nie jestem do końca pewny skąd wzięła się tradycja organizowania jarmarków bożonarodzeniowych. Jest to jednak niezwykłe wydarzenie które ściąga ludzi. Największym w Polsce jarmarkiem jest ten we Wrocławiu. Do tej pory Jarmark był organizowany na rynku i deptakach ulic Oławskiej i Świdnickiej. W tym roku jednak został powiększony jeszcze o znajdujący się obok rynku Plac Solny

Podczas tego trwającego prawie do świąt wydarzenia można znaleźć wiele ciekawych upominków, a także wiele wyrafinowanych dań i napitków, których zapach roznosi się na całym jarmarku. Poza tym są jeszcze dodatkowe atrakcje, jak lasek bajkowy, gdzie są karuzele, domki z których nagrany lektor czyta bajki dla dzieci, czy też możliwość sprawdzenia zręczności rzucając do puszek.

Największym powodzeniem oczywiście cieszy się grzane wino. Na tutejszym jarmarku jest sprzedawane w specjalnym naczyniu w kształcie butów krasnoludków. Żeby napić się tego specjału, trzeba odstać swoje w kolejce.

Wrocławski jarmark przyciąga rzeszę ludzi z Polski i zagranicy. Są niesamowite tłumy (szczególnie w weekend), a idąc z grupą znajomych warto trzymać się za rękę i iść gęsiego by się nie pogubić.

Jeśli szukasz jakiegoś oryginalnego prezentu pod choinkę, to warto przejść się po stoiskach na jarmarku. Jarmark daje taki klimat przygotowań, że polecam go osobiście, a mało tego, uważam, że szkoda przegapić takie święto.

Przy okazji 50 wpisu chciałbym też serdecznie podziękować tym którzy mi towarzyszyli w górach, kibicowali na biegach, dostarczyli zdjęć (nie wszystkie zdjęcia ja wykonywałem), tym, którzy czytają bloga. Ja tylko piszę bloga, nie jestem żadnym ekspertem i zdarzają mi się pomyłki, dlatego też dziękuję tym, którzy dawali mi znać o błędach. Cieszę się, że to co piszę odnosi jakiś pożytek i mam nadzieję, że niejedną osobę zachęcił do aktywnego trybu życia i ruszenia się "z kanapy".

Zachęcam do udostępniania tego bloga, aby dotarł do jak największej liczby ludzi. Może kolejne osoby to zmotywuje, by ruszyć się sprzed komputera, lub telewizora i do zobaczenia na żywo tego piękna, które przecież jest dostępne.

Jeśli podoba Ci się to co tutaj piszę, chcesz być na bieżąco z wpisami, to zapraszam do subskrypcji, oraz do zapisania się do obserwatorów w pasku bocznym. Zapraszam tez na swoją stronę na facebooku, do której link znajdziesz tutaj. Za tydzień jak w każdą środę kolejny wpis, do którego lektury serdecznie zapraszam.

środa, 29 listopada 2017

Stary i Nowy Gierałtów- spacer na niedzielę

Nie uciekam jeszcze z Gór Bialskich, ale te nie wychodzę bezpośrednio w góry. To co chcę zaproponować, to dobry spacerek na niedzielę (około 7 kilometrów). Droga łatwa, bez ciężkich podejść i cała asfaltowa. Punktem wyjścia znów będzie u Wanata.

Tym razem kierowaliśmy się z Nowego do Starego Gierałtowa. Mimo tego, że była to ulica, był wyraźnie oznaczony czerwony szlak turystyczny. Dzięki temu, że Nowy i Stary Gierałtów leżą w dolinie, idąc można podziwiać piękno tutejszych gór.

Zaraz po tym jak kończy się Nowy Gierałtów, zaczyna się stary Gierałtów. Jest to kolejna wioska, która ciągnie się kilka kilometrów. W większości jest położona w dolinie. W Starym Gierałtowie pokierowaliśmy się tak jak prowadził szlak, skręcając ostro w lewo na najbliższym rozwidleniu.

Po kilkuset metrach minęliśmy muzeum sztuki ludowej. Jest to niewielki budynek przy domku jednorodzinnym, a właściciele udostępniają swoje zbiory do oglądania za darmo. Niestety przechodziliśmy obok pod nieobecność właścicieli, ale myślę, że za jakiś czas do tego muzeum i tak trafię.

Kawałek za muzeum kończą się zabudowania z tej strony Starego Gierałtowa. Ulica oznaczona czerwonym szlakiem dalej ciągnie się w kierunku lasu. Warto zaznaczyć, że jest ona mało uczęszczana przez samochody.





Można czerwonym szlakiem iść dalej czerwonym szlakiem na Czernicę. Szlak czerwony niedługo wchodzi na leśną drogę. My jednak skończyliśmy przy paśniku i leśnej stodole. Miejsce jest o tyle ciekawe, że znajduje się na polanie i jest doskonałym punktem widokowym na Góry Bialskie. Paśnik widać, że jest dość nowy i często uczęszczany przez zwierzęta.

Potem tą samą drogą wróciliśmy do punktu startu, tym razem schodząc już tylko lekko w dół

Może nie jest to znów turystyka szeroko propagowana, ale nie musi być. Jest to raczej propozycja na niedzielny spacerek, aktywne spędzenie wolnego czasu po części obcując z przyrodą. Takie rzeczy oczywiście też są potrzebne. Oczywiście polecam na weekend.

Na koniec muszę jeszcze napisać jedno sprostowanie. W ostatnim poście znajdującym sie tutaj nieprawidłowo opisałem pasmo górskie. Błąd już został naprawiony- Nie były to Góry Bialskie, a Góry Złote, które Czesi nazywają Rychlebskie Hory. Mam nadzieję, że nikomu ta pomyłka nie utrudniła szukania tych miejsc. Za informację dziękuję jednemu z członków grupy "Sudety z plecakiem" na facebooku.

Jeśli spodobał Ci się mój wpis, to zapraszam do subskrypcji, oraz do zapisania się do obserwatorów. zapraszam również na moją stronę na facebooku. Link do strony znajdziesz tutaj. Za tydzień jak zwykle kolejny wpis, tym razem będzie to mały jubileusz na blogu- pięćdziesiąty wpis.

środa, 22 listopada 2017

Góry Złote- Polana Hranicky, Roven

Wielu ludziom wyjścia w góry kojarzą się ze zdobywaniem szczytów. Czasem słyszę pytanie "no i gdzie się wdrapałeś?". Chodzenie po górach nie polega na tym, że koniecznie trzeba coś zdobyć, ale raczej na tym, by to była przyjemność. Długi spacer, nacieszeniem się pięknem gór, oderwanie się od codzienności- to chyba jest zdecydowanie lepsze. Właśnie tak wyglądały dwa dni w górach Złotych. Dzisiaj opiszę trasę jednego z nich.

Bazą do wyjścia w tą trasę był Nowy Gierałtów, a konkretnie pensjonat u Wanata. od ulicy skierowaliśmy się w prawo mijając z lewej kościół. Za chwili skończyły się zabudowania Nowego Gierałtowa, a droga z asfaltowej zmieniła się na typowo leśną. Pierwszy odcinek prowadził przez łąki, na których były rzadko dzisiaj spotykane osły.

Po krótkim odcinku przez łąki zaczął się las. Droga pięła się pod górę. Nie było to jakieś ostre podejście i nie dostarczało żadnych problemów. Prowadziła do granicy Polsko- Czeskiej. Granica przebiegała na skraju lasu, a tuż za nią były dość ciekawe figury z drewna.

Oznaczenia granicy Polsko-Czeskiej

opisane figury z drewna

Po przekroczeniu granicy wyszliśmy na polanę Hranicky. Jest ona dość długa i jest świetnym punktem widokowym na pobliskie góry. Ciągnie się łukiem, a na samym środku niej przechodzi szeroki trakt turystyczny.. Przez polanę przebieg. Moją uwagę przyciągnęły pojedyncze ruiny. wskazywały one na to, że to miejsce mogło być kiedyś zamieszkane. To miejsce zostało jednak niemal w całości oddane górom. Skierowaliśmy się szlakiem w kierunku Roven.

 figura z drewna przypominając jakieś wiertło
w tle ruiny 


Tak dotarliśmy do końca polany. Po drodze rzucały się w oczy ambony myśliwskie. Przy końcu polany Hranicky wprawne oko mogło dostrzec domek na drzewie. Na skraju lasu jest też miejsce, gdzie można sobie odpocząć, ławki i stolik. Niedługo po wejściu do lasu osiągnęliśmy Roven.

Oznaczenie Roven było jednak poniżej szczytu. Odbija od niego żółty szlak, ale nie przechodzi przez sam szczyt. Dalej schodzi się w dół, by dość do szerokiego szutrowego traktu.

Traktem przeszliśmy krótki odcinek i skierowaliśmy się na szlak oznaczony prawdopodobnie jako MTB. Był znakowany żółto- niebiesko- żółto. Ten szlak piął się pod górę dochodząc znów do kolejnej dość szerokiej drogi. Na trasie rowerowej rzecz która przykuła moją uwagę to duża ilość drzew do wycięcia. Były one oznaczone pomarańczowa kropką (podchodzącą pod czerwień). Wato jednak zwrócić od razu uwagę, że były to drzewa wyglądające na chore.

Niebawem Doszliśmy z powrotem do Roven, ale tym razem przez polanę Hranicky nie szliśmy drogą, ale niemal skrajem lasu. Doszliśmy znów do granicy i tą samą drogą wróciliśmy do Nowego Gierałtowa.
 Ośrodek u Wanata punkt początkowy i końcowy

O ile trasa nie przechodziła bezpośrednio przez jakikolwiek szczyt, była na prawdę przyjemna. Tego dnia przeszliśmy około 15,5 kilometra (według wskazań Endomondo). Pogoda wyjątkowo nam dopisała (nawet jak na druga połowę listopada. Jest to zdecydowanie miejsce godne polecenia, mógłbym postawić nawet na to, że krajobrazy swoim pięknem przyciągają przez cały rok.

Jeśli ten wpis się Tobie spodobał, to zapraszam do subskrypcji, oaz do oznaczenia się jako obserwator. Zapraszam też do polubienia mojej strony na facebooku. link do strony znajdziesz tutaj. A już w kolejną środę nowy wpis, do którego serdeczne zapraszam.

środa, 15 listopada 2017

Górski Bieg Niepodległości w Świerkach

Podobnie jak w poprzednich latach, kolejną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości postanowiłem uczcić biegiem. Ponownie mój wybór padł na Górski bieg Niepodległości w Świerkach. I o tym chciałem teraz napisać. Tym razem jednak będzie krytycznie.

W zeszłym roku na trasie dominował śnieg. Ten rok był jednak zupełnie inny, ale może zacznę od początku.

Po dotarciu na miejsce samochodem udałem się do świetlicy by wypełnić formalności. Mimo dość dużej kolejki, zapisy szły dość szybko. W pakiecie startowym były: numer, izotonik i ulotka reklamowa. Przy zapisach od razu poinformowano mnie o losowaniu darmowych startów w biegach(kartkę z numerem trzeba było wrzucić do tzw. Tomboli).

Następnie poszedłem się przebrać i tu mnie spotkał pierwszy zgryz. W zimowym biegu, który ma zaplecze w postaci budynku świetlicy wiejskiej nie zorganizowano szatni dla zawodników. Mało tego, toalety w budynku były zarezerwowane tylko dla pań (panowie mieli toi toie na podwórku), przez co nie było nawet gdzie umyć sobie rąk.

Poszedłem wiec do samochodu, by przy nim się przebrać. Było zimno, wiało, więc "przysamochodowa szatnia" nie była niczym przyjemnym. Na bieganie w zimnie wykorzystałem bluzę i komin z poprzedniego biegu.

Zbliżała się godzina startu, wiec rozgrzałem się i ustawiłem się przed bramą startową, tradycyjnie na samym końcu stawki. Nastąpiło przywitanie zawodników, został zaśpiewany hymn i po odliczaniu wszyscy wystartowali.

Pierwsze około półtora kilometra było pod górę. Dominowało błoto, było zimno i wiało. Przez to, że pod górę się hamowałem, by mnie nie odcięło pod górę miałem problem z utrzymaniem temperatur ciała (po prostu marzłem).

Następnie nastąpiło wygładzenie terenu i zbieganie lekko z góry. Tutaj mogłem przyspieszyć dogrzewając mięśnie. Poza mocno utrudniającym bieg błotem biegło mi się coraz lepiej. Do dość mocnych podbiegów trzymałem spokojne tempo około 6:30 min/km.

Przy przedostaniom podbiegu błoto wręcz uniemożliwiało bieg. Tutaj jak dla mnie był kolejny zgryz w postaci wolontariuszy obstawiającymi trasę, którzy rozpalili ognisko pod samym drzewem. po zdobyciu odbiegu idąc, pobiegłem dalej po prostym. nie był to jednak łatwy bieg, było ślisko i błoto czasem zmieniało się w rozległe kałuże.

Został jeszcze jeden podbieg, pod górę Włodzicką, który był już "ścianą płaczu". Znów podchodziłem, a ze szczytu schodziłem. Na bieg nie pozwalała nawierzchnia, która była moim zdaniem dość sporym zagrożeniem dla zdrowia (groziło kontuzją kolan). Potem zostało przebiec ostatnie około 200 metrów i meta.

10-cio kilometrowy bieg ukończyłem z czasem 1:26. Szału nie było, ale kolejny bieg ukończony i patrząc na profil biegu (bardziej kontuzjogenny niż biegi OCR ->przykład OCR). na mecie oczywiście odebrałem pamiątkowy medal za ukończenie biegu.

Poszedłem zjeść posiłek regeneracyjny (jak nigdzie indziej dwudaniowy), wypić coś ciepłego i ogrzać się na świetlicy. Poczekałem do losowania , a po rozdaniu wszystkich biegów na Wielką Sowę opuściłem świetlicę idąc do samochodu, a następnie wróciłem do Świdnicy.

Podsumowując ten bieg, to jakość trasy już w zeszłym roku pozostawała wiele do życzenia Może ktoś lubi tego typu ryzyko, jednak jak dla mnie jest to niepotrzebne wystawianie się na kontuzję, bo mi nawet ciężko bawić się tego typu biegiem. Do organizatorów mam sugestię, by jednak wydzielić jakieś miejsca na szatnię. Co do polecenia innym biegu, nie mówię nie, ale osobiście za rok wracam do Biegów Niepodległości w Świdnicy, które ponoć podniosły poziom pod kątem organizacyjnym.

Jeśli podoba Ci się to co tutaj piszę, to zapraszam do subskrypcji  bloga, oznaczeniu siebie jako obserwatora, oraz do polubienia mojej strony na facebooku. Link do strony znajdziesz tutaj. Kolejny wpis już za tydzień, zapraszam do lektury pozostałych wpisów.

środa, 8 listopada 2017

III RST Półmaraton Świdnicki

Sezon zbliża się powoli ku końcowi, a ja zgodnie z moimi planami znów zawitałem na półmaratonie świdnickim. Podobnie jak dwa lata temu wystartowałem nieprzygotowany. Tym razem nie kontuzja uniemożliwiła mi przygotowania, a zmiana pracy i mieszkania. Mimo to byłem jednak zdecydowany na start. Dodatkowo dobremu startowi sprzyjała słoneczna pogoda i wysoka jak na listopad wysoka temperatura (około 14 stopni)

Wcześnie rano udałem się po odbiór pakietu startowego. znalazły się w nim w nim takie rzeczy jak komin, bluza (za którą dodatkowo płaciłem), numer startowy, czy przyprawa do grzańca. W okolicy biura było ulokowane "miasteczko biegowe", czyli rozstawione stoiska z odżywkami, ubraniami sportowymi, oraz kawą.

Szatnie były zlokalizowane na lodowisku. Tam można było się przebrać, a swoje rzeczy zostawić w depozycie.

Przechodząc przez Park Centralny dotarłem do świdnickiego rynku, gdzie zlokalizowany był start biegu. Indywidualnie i niezbyt gorliwie się rozgrzałem i tradycyjnie ustawiłem się na końcu stawki. O 11:00 półmaraton wystartował. Sam start trwał około dwie minuty. Na początek trzeba było obiecy Rynek, by ulicą Kotlarską dotrzeć do ulicy Muzealnej.

Dalej bieg szedł wyznaczonymi ulicami mijając po drodze park przy ulicy Gdyńskiej, Galerię Świdnicką, czy stadion OSIR. Pierwsze 3 kilometry biegłem normalnym jak na mnie tempem 5:30-5:50 minut na kilometr.

Do stadionu tą samą trasa był organizowany jeszcze jeden bieg "Dzika Piątka". Ta konkurencja starowała kilka minut po półmaratonie, a pierwsze osoby z tego biegu dogoniły mnie w okolicach Galerii Świdnickiej.

Dalej trzeba było obiec kościół na Kraszewicach, by ulicą Kraszowicką wybiec poza miasto. Trasa dalej kierowała się przez Opoczkę, Bojanice, Burkatów i Bystrzycę Dolną. Na tych odcinkach biegłem leniwym powolnym tempem. Nie trzymałem go w ogóle zaliczając na kolejnych kilometrach czasy 6:20-8:55. Mimo to nadal biegłem. Punkty nawadniania były zorganizowany przy wyjściu ze Świdnicy, w Bojanicach, i w Bystrzycy Dolnej.

Warto tutaj też wspomnieć o kibicach. Był konkurs na najlepszych kibiców. Pomysłów było dużo, od dzieci ze szkół i przedszkoli, przez kibiców przebranych za misie i dziki, po najlepszych moim zdaniem kibiców z Bojanic, którzy wspierali swoich z humorem opisując zakłady. Do tego na podbiegu postawili łóżko upozorowane na szpitalne z kroplówką, a zaraz obok postawili bańkę do robienia wina. Zorganizowali też premię lotną z nieoficjalnym punktem nawadniania wodą, lub kompotem domowej roboty. Warto tutaj tez wspomnieć pewną starszą panią, która biegaczy częstowała pralinami Rafaello.

Po wbiegnięciu do Świdnicy sprawdziłem na ile mam jeszcze sił puszczając luźno nogi i zwiększając tempo biegu. Dzięki temu wiedziałem, że mogę pozwolić sobie na efektowny finisz. Po przebiegnięciu pod ostatnim wiaduktem mocno zwiększyłem tempo, niemal do tego, jakim przez cały półmaraton biegł zwycięzca biegu. Taką końcówką wprawiłem w osłupienie innych uczestników biegu i niektórych kibiców.
czas podany w Endomonda jest czasem brutto

Na mecie tradycyjnie otrzymałem medal za ukończenie biegu. Osiągnąłem czas netto na poziomie 2:37, co nadal nie jest moim rekordem z pierwszego mojego półmaratonu (2:20). Zmęczony biegiem, nie czekałem na dekorację, tylko od razu wróciłem do domu.


To był już mój kolejny bieg i kolejny ukończony. Uważam, że jeśli zdrowie pozwala, to warto próbować swoich sił, ale jednocześnie warto się także tym bawić. Chwilowy ból przeciążeniowy rekompensuje satysfakcja z ukończenia biegu i endorfiny w trakcie.

Jeśli moje wpisy Ci się podobają, to zapraszam do subskrybowania mojego bloga i polubienia mojej strony na facebooku. Link do niej znajdziesz tutaj. Następny wpis już za tydzień, jak zawsze w środę.

środa, 1 listopada 2017

Ogród Bajek

Ciężko pominąć pewną perełkę znajdującą się na zboczu Góry Iglicznej. Ostatnim czasem, kolejnego dnia po udanym turnieju w siatkówkę wybrałem się do Ogrodu Bajek. Pogoda wtedy nie sprzyjała, było chłodno i deszczowo, jednak poszedłem za potrzebą jakiegoś krótkiego spaceru w górach.



Wylądowałem znów w Miedzygórzu podobnie jak jak tedy, gdy szedłem na Śnieżnik. Tym razem nie skręciłem w prawo na przystanek w zatoczce, a pojechałem kawałek prosto pod górę znajdując się za chwilę na parkingu przy wyjściu na szlak czerwony prowadzący do miejsca docelowego.

Prawdę mówiąc z tego miejsca można dojść dwoma drogami, krótsza i stromą pod górę i dłuższą, ale za to ciekawszą. zaproponuję tą dłuższą drogę. Jest szeroka i pierwszy odcinek pnie się delikatnie zboczem góry. W pewnym momencie mija się zejście nad wodospad Wilczki. Wtedy, gdy tam byłem, ta droga była zamknięta ze względu na rewitalizację, ale nad wodospad można wejść z drugiej strony od Międzygórza.
zamknięte zejście na wodospad Wilczki

W pewnym momencie droga skręca w prawo pnąc się ciut bardziej pod górę. Jest to przy zabudowaniach, a droga jest dobrze oznaczona. Paręset metrów dalej znajduje się miejsce docelowe. Mi dojście zajęło pół godziny Warto tutaj dodać, że szedłem wolnym, spokojnym tempem w grupie, w której były tez małe dzieci.


Co do ogrodu, zajmuje on niewielką powierzchnię, na której znajdują się figury postaci z bajek. Są postaci, które moi rodzice pamiętają ze swojego dzieciństwa, ale są też i te z dość nowych filmów animowanych. Między nimi przez ogród prowadza wąskie ścieżki.

Jest to dość osobliwe miejsce, z którego największą radość mają oczywiście najmłodsi. To miejsce sprzyja oczywiście robieniu zdjęć, a są nawet specjalne chatki przeznaczone typowo do tego.






Od ogrodu w pół godziny można dojść na Górę Igliczną i do Sanktuarium Matki Bożej Śnieżnej. Nie sprzyjała jednak temu aura i grupą wróciliśmy do samochodów kierując się do domu.

Oczywiście jest to kolejne miejsce, gdzie warto się wybrać w weekend, miejsce które mogę polecić każdemu.

Jeśli podoba Ci się to co tutaj piszę, to zapraszam do subskrypcji, oraz do polubienia mojej strony na facebooku. Link znajdziesz tutaj. Już za tydzień kolejny wpis, do którego lektury serdecznie zapraszam.

środa, 25 października 2017

Turniej siatkówki w Słupcu

W minioną sobotę brałem udział w V Turnieju Piłki Siatkowej Wspólnot Młodzieżowych organizowanym przez Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży. Turniej odbywał się w Słupcu, a ja reprezentowałem parafię pw. Andrzeja Boboli w Świdnicy. W turnieju grało 6 drużyn podzielonych na dwie grupy.

Cały turniej zaczął się mszą w kościele parafialnym w Nowej Rudzie- Słupiec

Nam do grupy przypadły zespoły z Dziećmorowic i Nowej Rudy. Pierwszy mecz z Dziećmorowicami przegraliśmy 2:0 zdecydowanie ulegając przeciwnikom. Był to jednocześnie nasz pierwszy mecz w takim składzie.

W drugim meczu wygraliśmy 2:1 z zespołem gospodarzy. Pierwszy set był przegrany, jednak w drugim nastąpiło przebudzenie, a trzecim wygraliśmy już zdecydowanie poprawiając także odbiór. Wygrana w tym meczy dała nam drugie miejsce i awans do półfinału.

W półfinale nastały już zasady liczenia setów znane powszechnie,  czyli do trzech wygranych setów. Spotkaliśmy się tutaj z drużyną z Kamieńca Ząbkowickiego. Mecz znów przegraliśmy zdecydowanie i zostało nam tylko czekać na wynik drugiego półfinału między Głuszycą a Dziećmorowicami.

W małym finale o trzecie miejsce spotkaliśmy się z zespołem z Głuszycy. W mecz weszliśmy niemrawo i przyszło nam gonić wynik w pierwszym secie. tego seta udało się wygrać, a w następnych byliśmy już drużyną zdecydowanie przeważającą nad rywalami.

Po wygranym meczu w trakcie finału udaliśmy się na obiad, na który organizatorzy zaserwowali pierogi ruskie. Potem poszliśmy zobaczyć końcówkę finału, który wygrał zespół z Dziećmorowic. Po uzupełnieniu przez organizatorów dyplomów przyszedł czas na dekorację. Jako drużyna z racji zajętego trzeciego miejsca otrzymaliśmy puchar i dyplomy.

Krótkie relacje z turnieju znalazły się na facebookowym profilu parafii pw. Andrzeja Boboli w Świdnicy, oraz na Gościu Świdnickim.

Jeśli podoba Ci się to co tutaj piszę, to zapraszam do subskrypcji, oraz do polubienia profilu na facebooku. Link znajdziesz tutaj. Już za tydzień kolejny wpis do lektury którego zapraszam