środa, 28 marca 2018

Panas Półmaraton Ślężański 2018

Miniony weekend był dość intensywny, ale co warto podkreślić, bardzo ciekawy. Jak już pisała w swoim ostatnim poście Paulina, byliśmy na meczu Polska- Nigeria, który był rozgrywany na Wrocławskim stadionie. Nie to jednak jest tematem tego wpisu, ale mój start w 11 Panas Półmaratonie Ślężańskim.

Około godziny 9 pojawiłem się w biurze zawodów by zarejestrować się i odebrać pakiet startowy, który składał się z odżywek, żelu energetycznego, dobrej jakości koszulki technicznej (płatny dodatkowo przy zapisach) i piwa. Niestety jedna z odżywek była źle zamknięta i wylała mi się w reklamówce. No cóż, takie rzeczy się zdarzają.


Ciekawym rozwiązaniem było przechowywanie rzeczy. Przechowalnia była podzielona na dwa budynki- "damski i męski". Nie wiem jak to było rozegrane w tym damskim, ale w męskim przechowalnia była na niewielkiej sali gimnastycznej. 


Start był zlokalizowany na rynku. Uświetniała go także orkiestra policyjna. Wszyscy startujący zebrali się na linii startu. , że ostatni pacemaker był na czas 2:50, czyli biegł tempem na 10 minut przed wyznaczonym 3 godzinnym limitem czasu biegu brutto. Do tej pory nie poświęcałem czasu na informacje kto to jest pacemaker. Jest to osoba wystawiona przez organizatora, która ma za zadanie biec tempem na uzyskanie danego wyniku. Zawsze jest charakterystycznie ubrany, na numerze startowym ma napis "pacemaker", często dodatkowo biegnie z plecakiem i balonami z helem na których jest opisany czas, jaki powinien uzyskać. Taka osoba jest doskonałą informacją, czy uda mi się osiągnąć jakiś określony czas. Niektórzy biegacze biegną za pacemakerami na zasadzie "złap zająca", czyli trzymają się za daną osobą, w tym przypadku pacemakerami.


Start obwieścił wystrzał z armaty. Trasa początkowo prowadziła pod górę. Zdarzały się zbiegi, jednak były krótkie. Podbiegi były coraz trudniejsze, aż najtrudniejszy od Sulistrowiczek do przełęczy Tąpadła. Tu jednak dzielnie dawałem radę, a choć było ciężko, to jednak dość fajnie się biegło. 


Trochę inaczej się zaczęło z momentem zbiegania. Podczas drugiej części półmaratonu, czyli "obniżaniu poziomu" po osiągnięciu najwyższego punktu biegu Przełęczy Tąpadła nieźle wytrzęsło mi kiszki. W tym momencie dłuższy bieg stał się niemożliwością, a zamiast biec po progres, musiałem na tyle szybko maszerować, aby zmieścić się w limicie czasu. Dopiero tuż przed metą pozwoliłem sobie na bieg, nawet na sprint do mety. Mogłem sobie pozwolić na to, gdyż wiedziałem, że toaleta jest blisko.

Na mecie odebrałem medal, potem odebrałem jeszcze certyfikat, który jak dla mnie także był nowością. Chciałem jeszcze czekać na losowanie, jednak ograniczony czas, oraz mnogość kategorii sportowych wojskowych uniemożliwiła mi doczekanie do momentu losowania.

Ten bieg pokazuje jak nie fizyczne wyprucie, ale naturalne potrzeby mogą uniemożliwić osiągnięcie dobrego wyniku. Czas 2:50 nie jest w żaden sposób imponujący. Zdjęcia można obejrzeć na stronie fotomaraton, tutaj daję link do moich zdjęć.

Oczywiście jak zawsze zapraszam do zapisania się na subskrypcję, oraz do grona obserwatorów. Wszystkie aktualności znajdziesz na mojej stronie na facebooku, do którego link daję tutaj. A już za tydzień kolejny wpis, na który już dzisiaj zapraszam.

niedziela, 25 marca 2018

A może by tak... kibicowanie?


Jak do tego doszło?

"- Paula, jedźmy na mecz. Polacy grają z Nigerią we Wrocławiu.
- To jedźmy."

Dawno nie podjęłam tak szybkiej decyzji :) Nie jestem wielką fanką piłki nożnej, ale stwierdziłam, że chcę zrobić coś czego wcześniej nie robiłam. Poza tym, obejrzenie na żywo meczu polskiej reprezentacji można chyba uznać za niepisany obywatelski obowiązek. Zdaję sobie sprawę, że poziom amatroszczyzny jaki tu przedstawię będzie sięgał zenitu, ale mimo wszystko podzielę się moimi przemyśleniami :)

"Dzisiaj jest mecz. Idziemy na meeeeecz" :)

"Dzisiaj jest mecz. Idziemy na meeecz. Znów Polski Orzeł zawalczy jak lew." - ta piosenka co jakiś czas, przedzierała się z przepastnych otchłani mojej pamięci do świadomości i nuciłam ją wewnętrzenie: w drodze z pracy do domu, z domu na pociąg, w pociągu, w drodze na mecz wśród tłumu kibiców. Szliśmy w korowodzie uzbrojonych w szaliki, czapki, kwiaty we włosach (zadbali też o nas – bo kwiaty są jednak bardziej kobiece od szalików:)) z wymalowanymi na twarzach flagami lub sercami w obowiązujących w ten wieczór oficjalnych barwach. W takich "wielkich" momentach trudno docierają do mojej świadomości emocje, ale po przekroczeniu pierwszych bramek podekscytowanie sięgnęło zenitu i cieszyłam się jak mała dziewczynka :D

I ten moment – wychodzisz z hallu prowadzącego na trybuny i przed Twoimi oczami ukazuje się soczysta zieleń murawy oświetlona światłami jupiterów (to prawie jakie pierwsze wejście na plażę i widok na morze, którego dawno nie widzieliście), w tle okrzyki "Kto wygra mecz? Polska!" a na murawie .... ci, których dotąd widywałam tylko w gazetach, telewizji lub na internecie. Przyznam – robi wrażenie :)

Wynik nie taki jak zakładaliśmy -  co z tym fantem zrobić?

Co do przebiegu meczu nie będę się wypowiadać, bo nie do końca się znam. Wychodziłam ze stadionu z lekkim smutkiem – wynik jest znany więc nie muszę tego tłumaczyć. Mimo to, wraz z kolejnym usłyszanym negatywnym komentarzem, budziło się we mnie coraz mocniejsze poczucie, że nie chcę się poddać ogólnemu zniechęceniu, więc szukałam plusów (także dzięki komentarzowi Pawła, który stwierdził, że nie żałuje). Znalazłam ich trochę – mieliśmy fajne akcje, chłopaki grali jak mogli najlepiej (ale nie zawsze wszystko nam się udaje, prawda?), mniej doświadczeni w polskiej reprezentacji dostali szansę i wyszli na murawę (co oni musieli czuć:)), spędziłam czas w miłym towarzystwie, zobaczyłam na żywo Lewandowskiego z całą ferajną i wiem już jak to jest być tam na żywo:)

Co Wy na to?

Podsumowując – kolejna pasja zbadana :) Co wy o niej sądzicie? Może tym razem odezwie się więcej męskich głosów?

Wasza Pasjo-poszukiwaczka

środa, 21 marca 2018

Z poprzedniego bloga cz. 8- Bieg Masowy w Bielawie

Przy moim pisaniu blogów (tego i poprzedniego) zawsze poza górami i rowerem towarzyszyły biegi masowe, w których brałem udział. Dzisiaj chciałbym wrócić do drugiego takiego oficjalnego biegu w jakim brałem udział. Trochę nadarza się ku temu okazja, bo w najbliższą sobotę biegnę Półmaraton Ślężański, który będzie już moim piątym półmaratonem.


Pierwszym biegiem w mojej amatorskiej karierze "biegania z bananem", czyli ciesząc sie jak głupie w trakcie biegu był Bieg po Zdrowie przy półmaratonie Wałbrzyskim. Dzisiaj jednak nie będzie o tym, ale o Biegu Masowym w Bielawie.

Ten start był po dość długiej przerwie, także od biegania. Do biegu przygotowywałem się raptem 3 tygodnie. Przed startem było wiadomo, że nie będzie łatwo, bo poza krótkim czasem przygotowania, problemem był także panujący tego dnia upał.

Zaraz po starcie jako niedoświadczony biegacz dałem się porwać tempu najlepszych na tym biegu. Dzięki temu udało mi się zrobić dobry wynik w teście Coopera, oraz rekord w ciągłym biegu przy odcinku jednego kilometra utrwalone na Endomondo. Ciekawostką jest, że ten 1 kilometr przebiegnięty przed kilkoma laty w czasie 4:33 do tej pory nie został przeze mnie pobity.

Tego typu wyczyn musiał okupić utratą sił. Dobrze zapowiadający się na początku bieg przerodził się trochę w męczarnię, a następnie bardziej w marszobieg.

Co do organizacji, to ciekawostką jest, że na trasie były dwa bufety. Doliczając to, że były do przebiegnięcia 4 okrążenia, to łącznie było się 8 razy w bufecie, co na dystans 10 kilometrów, to jest luksus.

Bieg ukończyłem w czasie 1:04, co po trzytygodniowym treningu "świerzaka" jest dość dobrym czasem. Warto przy okazji wspomnieć, że po mocnym upale podczas biegu, tuż przed dekoracją najlepszych zawodników nastąpiło załamanie pogody i spadł ulewny deszcz.

Jak widać, każdy od czegoś zaczyna. Mnie także się to tyczy, a początki mojego biegania nie były łatwe. Mimo to, nadal jak mam okazję i chęć wziąć udział w którymś biegu, to chętnie startuję. Faktem jest też, że nie wszystkie biegi mi odpowiadają, czemu dałem upust nie tak dawno temu.

Oczywiście jak zawsze zapraszam do zapisania się na subskrypcję, oraz do grona obserwatorów. Wszystkie aktualności znajdziesz na mojej stronie na facebooku, do którego link daję tutaj. A już za tydzień kolejny wpis, na który już dzisiaj zapraszam.



środa, 14 marca 2018

Przełęcz Kozia

Powiadają, że jak się zgubić, to tylko w dobrym towarzystwie. Częściowo mnie to spotkało, bo byłem w dobrym towarzystwie, ale nie udało nam się dotrzeć do celu. Mimo to, nie była to zła wędrówka.


Celem tej wyprawy był najwyższy szczyt Gór Wałbrzyskich, czyli Borowa Góra. Co ciekawe w wielu przewodnikach, szczególnie tych starszych, podobnie jak w spisie Korony Gór Polski jako najwyższy szczyt był podawany Chełmiec, ale to tylko dlatego, że pomiar tej góry był robiony na wysokości wieży widokowej. 


Na początku tylko dodam, że wzorem Narodowej Zimowej Wyprawy na K2 szczytu nie zdobyliśmy. O ile naszym himalaistom zdobycie szczytu uniemożliwiły warunki połączone z niefajnymi przygodami, tak my pod moim przewodnictwem po prostu pomyliliśmy drogę. jednak zacznijmy od początku.

Tego dnia dotarliśmy do dworca Wałbrzych Główny (który znajduje się na Podgórzu, jakby ktoś szukał). Wraz z przyjaciółmi ruszyłem czerwonym szlakiem. Niedługo potem wyszliśmy z miasta kierując się czerwonym szlakiem przez łąkę.


Dalej drogą doszliśmy do lasu, i nadal prowadził nas czerwony szlak. Droga pięła się lekko stromo w górę. 

Na najbliższym rozwidleniu zmyliło mnie to, że szlak był namalowany po lewej stronie. Zamiast iść prosto na Borową, skręciliśmy w szeroki trakt rowerowy. Połapaliśmy się dopiero po jakimś czasie, a naszą uwagę przykuł brak oznaczeń czerwonego szlaku.

Podjęliśmy decyzję, że idziemy dalej tą drogą, aż dotarliśmy do Przełęczy Koziej, mniej więcej w połowie drogi do Jedliny Zdrój. Tam znajdowała się sympatyczna polanka na której postanowiliśmy odpocząć. Niestety okazało się, że sarny postanowiły sobie zrobić toaletę i trudno było o miejsce bez sarnich bobków, gdzie można było usiąść.


Po dłuższej chwili odpoczynku i przyjacielskich pogawędek tą samą drogą wróciliśmy na dworzec. Może nie dotarliśmy do celu naszej wycieczki, jednak ten 10 kilometrowy spacer po górach także był czymś dobrym. Uważam, że warto było wyjść w góry by ze sobą w fajny sposób spędzić czas.


Oczywiście jak zawsze zapraszam do zapisania się na subskrypcję, oraz do grona obserwatorów. Wszystkie aktualności znajdziesz na mojej stronie na facebooku, do którego link daję tutaj. A już za tydzień kolejny wpis, na który już dzisiaj zapraszam.



niedziela, 11 marca 2018

Może by tak .... fitness?


Paulina na siłce - kto by pomyślał ?

Kto by pomyślał, że nadejdzie czas, w którym na siłowni będzie można spotkać mnie...
Niespodzianka! - także dla mnie :) Bicki, sześciopaki, jędrne łydki nie były dla mnie nigdy priorytetem. Stąd może mój długoletni dystans. Wszysko się zmienia, więc zmieniło się u mnie i to :) Początkowo chadzałam na zajęcia pilatessu organizowane na hali na osiedlu, na którym mieszkałam. Później się przeprowadziłam. Okazało się, że trafiłam w okolice jednego z świdnickich centrów fitessu - BodyArt. Połączenie tego faktu z zakupieniem przez mojego pracodawcę kart Multisport spowodowało, że stałam się częstszym bywalcem przy Wałbrzyskiej 18.

Fitness - connecting people :)

Początkowo wraz z koleżanka z pracy spędzałyśmy czas na bieżni – spacerując i rozmawiając o weekendowych planach. Później wypróbowywałyśmy sprzęt – tak żeby coś porobić, ale bez wyraźnego nastawienia, że muszę "zrobić kaloryfer". Niestety wraz z upływem czasu zmalał nasz zapał. Po dłuższej przerwie znalazłam więcej chętnych do towarzystwa. Tak zaczął się maraton po zajęciach fitnessu – od Trampolin przez Step na Facefitness kończąc. Śmigamy tak 2-3 razy w tygodniu – nasze sportowe wieczory kończąc herbatą, kolacją lub koktajlem naszych autorskich przepisów.

Co z tego mam? 

Jakie widzę plusy?
- lepiej się czuję fizycznie,
- lepiej się czuję psychicznie i duchowo – w końcu "w zdrowym ciele, zdrowy duch",
- ćwiczę wytrwałość - "nieee... dziś tak zimno, ciemno, nie chcę mi się...." a jednak idę – myślę, że jest to czasem też zasługą moich motywujących towarzyszek,
- świetnie się bawię – na przykład na Facefitness kiedy siedząc przed lustrem robisz zabawne miny, które mają zmniejszyć zmarszczki (jeśli nie masz w sobie na tyle samozaparcia i wewnętrznej dyscypliny, a obok Ciebie siedzą koleżanki to kurzych łapek szybko się nie pozbędziesz ;)),
- pokonuję własne ograniczenia typu "nie zrobię deski przez 2 minuty",
- wspólne ćwiczenia łączą ludzi – w ostatnim czasie na wieczornych koktajlach jest nas więcej :)
- poznaję nowych ludzi – co prawda z moim charakterem idzie mi to dość wolno, ale jednak :)
- nie siedzę w domu.

Co Wy na to? 

Podsumowując – ten sposób spędzania wolnego czasu ma na mnie dobroczynny wpływ :) Zresztą sami widzicie po ilości plusów, które udało mi się wypisać. To co? Wasza kolej? Kiedy się widzimy przy Wałbrzyskiej 18? :)


Wasza Pasjo-poszukiwaczka




środa, 7 marca 2018

Fort Karola, Wisząca Skała i Białe Skały, czyli Góry Stołowe

W regularnych wędrówkach są sezony chodzenia i odpoczynku. Dla mnie czas odpoczynku nie oznacza jednak całkowitego zaprzestania wędrówki co pokazuje wyjście na Kolorowe Jeziorka.

Sezon jednak zacząłem dopiero teraz w miniony weekend, a miejsce rozpoczęcia sezonu była część Gór Stołowych. Nie przeszkadzał ani śnieg, ani mróz, które towarzyszyły nam całą drogę.


Wyruszyliśmy w drogę spod pensjonatu Anna w Łężycach. Aby skrócić nieco drogę skierowaliśmy się na pobliskie łąki pnąc się od ulicy kawałek dość ostro pod górę. Po chwili wyszliśmy na teren dość równy i kierowaliśmy się dalej przez łąki na przełaj do drogi rowerowej, która mieliśmy dość do szlaku. Po przejściu drugiej łąki weszliśmy w las i zeszliśmy do wspomnianej drogi rowerowej na której skręciliśmy w lewo. Tą trasa dotarliśmy do drogi 100 zakrętów która jednocześnie jest drogą wojewódzką 387.

 

Łężyce

Przeszliśmy tą drogą krótki odcinek i skręciliśmy w kierunku fortu Karola. Droga prowadziła pod górę czasem jakby lekko po stopniach. Fort Karola leży na wierzchołku Góry Ptak. Roztaczają się stąd niesamowite widoki na Szczeliniec Wielki. Sam fort jest jedynie ruiną, pozostałością złożoną z zaledwie kilku ociosanych ścian i zabezpieczonym barierkami punktem widokowym.


Fort Karola

Z fortu wróciliśmy ta samą drogą do krajowej 387 która przecięliśmy i dalej kierowaliśmy się żółtym szlakiem. Niedługo potem dotarliśmy do tak ciekawych form skalnych jak wisząca skała. Do tej ciekawej formy skalnej zboczyliśmy drogą ze szlaku docierając pod nią samą.


Wisząca Skała

Niedługo potem przechodziliśmy przez labirynt Białe Skały. Trasa przez labirynt jest zabezpieczona choćby drewnianymi schodami. Przejścia są dość szerokie, a miejsce to nie jest tak rozpowszechnione jak choćby Błędne Skały.




Białe skały

Kawałek za labiryntem zaczęły się mokradła. Dzięki zimie i śnieżnemu puchowi czasem może być problem z rozpoznaniem tego typu miejsca. Szlak prowadził po drewnianej kładce. Na samym końcu było zejście nad przepaścią zabezpieczone łańcuchami (niczym przy zdobywaniu Giewontu)


mokradła

Tak dotarliśmy do dość stromego zejścia wzdłuż wybrukowanej rynny. Znajdujący się tutaj śnieg znacznie utrudnił zejście, tym bardziej, ze byłem bez raków. Asekurując się drzewami zszedłem na sam dół. Jednocześnie zastanawia mnie do czego Niemcy przed wojną zbudowali ta rynnę, może ktoś z was wie?

Dalej drogą dotarliśmy do tego szlaku rowerowego który opisałem wcześniej i tą drogą wróciliśmy do naszego pensjonatu.

Jak widać Góry Stołowe to nie tylko Szczeliniec i Błędne Skały. Są także inne ciekawe miejsca, w które warto się wybrać.



Oczywiście jak zawsze zapraszam do zapisania się na subskrypcję, oraz do grona obserwatorów. Wszystkie aktualności znajdziesz na mojej stronie na facebooku, do którego link daję tutaj. A już za tydzień kolejny wpis, na który już dzisiaj zapraszam.