środa, 28 lutego 2018

Z poprzedniego bloga cz. 7- Powrót przez Wałbrzych z pracy

W końcu udało mi się trafić na wpis, który jest na tyle dobry, że nie muszę go przeredagowywać, jak zrobiłem w kilku poprzednich tej serii. Oddaje on ciekawą trasę ze Świebodzic do Świdnicy. Co warto wspomnieć były to nadal początki powrotu do jeżdżenia rowerem po kilku latach absencji rowerowej, oraz początki przygotowywania się do mojej pierwszej w życiu wyprawy rowerowej.


Jak poprzednim razem skierowałem się do Ksiażańskiego Parku Krajobrazowego i niebawem dotarłem do zabudowań Książa. Tym razem nie dojeżdżając do zamku od razu skierowałem się do Wałbrzycha. 
Wjechałem na ścieżki rowerowe i tym razem zamiast skręcić w strefę, pojechałem prosto. Po kilkuset metrach spotkał mnie zawód, ponieważ ta fantastyczna ścieżka rowerowa skończyła się niedaleko za skrzyżowaniem i musiałem przenieść się na dość ruchliwą ulicę. Pojechałem dalej tą drogą mijając dawny hotel Sudety i dworzec Wałbrzych Miasto. 
Gdy dotarłem na Plac Grunwaldzki, skręciłem w Lewo w kierunku na Mieroszów. jechałem tą drogą aż do ulicy Świdnickiej. Ulica Świdnicka w większości okazała się wymagającym podjazdem, lecz nie sprawiła mi większego problemu. Na skrzyżowaniu dalej pojechałem prosto mijając park "Rusinowa" zacząłem kolejny podjazd. Niebawem wydostałem się z Wałbrzycha i skierowałem się w kierunku Modliszowa. przejechałem przez Nowy Julianów, oraz Stary Julianów, gdzie mieściła się kopalnia rud uranu.
Po wyjechaniu z Modliszowa w kierunku Świdnicy zaczął się dość przyjemny zjazd serpentyną przez las. Po zakończeniu tego zjazdu pozostało parę kilometrów drogi do Świdnicy, które przebyłem bez żadnych przygód.
Trasa jest dobra dla rekreacji, jednak w samym Wałbrzychu trzeba uważać na samochody. Ten przebyty odcinek mogę śmiało polecić każdemu jeżdżącemu na rowerze. Osobom wytrenowanym nie sprawi najmniejszego problemu.

Oczywiście jak zawsze zapraszam do zapisania się na subskrypcję, oraz do grona obserwatorów. Wszystkie aktualności znajdziesz na mojej stronie na facebooku, do którego link daję tutaj. A już za tydzień kolejny wpis, na który już dzisiaj zapraszam.

niedziela, 25 lutego 2018

A może by tak … ? - część druga :)




Pasja – a co to tak właściwie jest?


Dzisiejszy wpis zacznę od małej rozkminy – czy to co chcę zaproponować można nazwać pasją? Nasz poczciwy internetowy PWN określa pasję jako „szczególne zamiłowanie do czegoś” (idąc tym tropem nawet jedzenie czekolady można by pod pasję podciągnąć ;)). W Wikipedii znalazłam pasję jako „czynność wykonywaną dla relaksu w czasie wolnym od obowiązków” (no w sumie czekoladę też by się dało pod to pociągnąć”*). Nie wiem czemu „pasja”, do której nawiązuje tytuł bloga kojarzyła mi się bardziej z aktywnością fizyczną, wyjściem z domu, rozruszaniem młodszych lub trochę starszych kości. Tak to jest, jak człowiek obierze jeden tor myślowy i potem musi się namęczyć, żeby zrozumieć, że istnieją też inne spojrzenia na tą sprawę. Po rozwianiu tych wątpliwości, przejdźmy do głównego tematu…


Może by tak współczesny wehikuł czasu...


Dziś chcę zaproponować coś, co dla jednych jest naturalne jak oddychanie, a dla innych jest czymś niesamowicie nudnym (tych drugich szanuję – ale kompletnie nie rozumiem ;)). Mam na myśli współczesny, i jak na razie jedyny odkryty i legalny, wehikuł czasu. Wyobraź sobie ten moment kiedy siedząc w ulubionym fotelu (ok może być też ta osławiona kanapa), pod kocykiem z kubkiem herbaty, soku lub kawy, tak naprawdę znajdujesz się na zakupach w Nowym Jorku lub pokonujesz drogę wszerz Ameryki Północnej lub odwiedzasz schronisko dla opuszczonych maluchów ukryte gdzieś w amazońskiej dżungli albo pijesz herbatę w jednym z dziewiętnastowiecznych dworów albo próbujesz toskańskich specjałów na wycieczce po Włoszech. Opcji jest wiele – wszystko zależy od tego gdzie i w jakim czasie chcesz się znaleźć :) Mam na myśli oczywiście czytanie książek. Jestem przykładem klasycznego mola książkowego. W swoim życiu przeczytałam ich całą masę (w tym prawie wszystkie lektury! - wbrew pozorom nie wszystkie były masakrycznie nudne).


Dlaczego ja?

Dlaczego ja wybrałam akurat tą opcję? Wydaje mi się, że w moim przypadku wybór był bezwarunkowy. Po prostu zaczęłam czytać i już (być może introwertycy tak mają). Zastanawiam się jakich argumentów użyć, żeby przekonać do czytania innych? Próbowałam zmierzyć się z tym zadaniem kilka dni, ale niestety się poddałam. Moje wnioski, w bardzo dużym uproszczeniu, wyglądają tak - czytam, bo a) sprawia mi to radość i b) coś to wnosi do mojego życia.


Swego czasu natknęłam się przypadkowo na niepozornie wyglądającą książeczkę o tytule rozpoczynającym się „Kot, który...” autorstwa Lilian Jackson Braun. Nie pamiętam nawet dlaczego sięgnęłam akurat po nią. Być może zastosowałam mój niezbyt profesjonalny sposób „na okładkę”. Malutka, zgrabniutka – do torebki się idealnie zmieści – za pierwszym razem, bo po drugiej wizycie w bibliotece wyszłam z całym naręczem ;) Wbrew pozorom, nie jest to seria dla dzieci, ani przykład literatury popularnonaukowej dla zoologów, ale kryminał. Poznajemy tam intrygującą osobowość dziennikarza, który w nietypowy sposób zostaje właścicielem niezłej sumki i przy okazji opiekunem dwóch kotów. Spędziłam z nimi wiele popołudni i wieczorów :) Było warto. To coś na stonowane „odmóżdżenie” bez typowej dla literatury kobiecej tony chusteczek higienicznych wokół czytającej ;) .


Później do głowy przychodzi mi dwójka słynnych przyjaciół, którzy przeszli do historii literatury fantazy. Nie pamiętam, którego poznałam pierwszego. Chyba był to Pan Lewis. W jego przypadku zaczęłam od książek z serii duchowo-filozoficznej, dopiero później sięgnęłam po słynne Opowieści z Narnii. Małej rewolucji dokonał jednak Pan Tolkien z jego trylogią Władcy Pierścieni. O dziwo, w czasie kiedy nastąpił wielki boom na Tolkiena, pozostałam niewzruszona – nie obejrzałam filmu ani nie sięgnęłam po książkę (gimbaza ;)). Do nawiązania bliższej znajomości dojrzałam kilka lat później – w okresie studiów. Stwierdziłam, że to wstyd uważać się za mola książkowego, a nie mieć na swoim koncie godzin spędzonych w towarzystwie Gimliego, Legolasa, Aragorna, Frodo, Sama, Pippina, Merry’ego i Gandalfa. Wybrałam opcję książka – film, książka – film, książka – film, żeby nie zepsuć sobie frajdy z wyobrażania sobie krajobrazów, wyglądu głównych bohaterów i zbudowania całej atmosfery uczuć i emocji według własnych kryteriów (trochę taka zabawa w scenarzystę). Tolkien zafascynował mnie sposobem w jaki ukrył w zmyślonej historii coś, za czym każdy z nas tęskni – pewność, że dobro prędzej czy później zwycięży, że o ważną rzecz trzeba walczyć, bohaterstwo i potęgę prawdziwej przyjaźni. Może dla Was wyda się to banałem, ale ta historia poruszyła jakąś uśpioną strunę w moim sercu :)


W ostatnim czasie odkryłam Richarda Paula Evansa. Na pierwszy rzut oka jego twórczość może wydawać się literaturą kobiecą. Fakt, w większość historii wpleciona jest historia miłosna. Jednak serię „Dzienniki pisane w drodze” poleciłabym każdemu. Alan – młody wdowiec, który prócz żony traci majątek, pakuje się do podróżnego plecaka i wyrusza sam w pieszą podróż przez Amerykę. Ok, ok nie widać w tym żadnego „WOW!” Jednak Pan Evans w wciągający sposób opisuje drogę mężczyzny w poszukiwaniu spokoju serca, realność relacji międzyludzkich i to, że każdy napotkany człowiek może odmienić nasze życie ( uważam, że to niezwykle przydatne jak na nasz XIX wiek).


Co Wy na to? :)

Na tym zakończę, bo jakbym zaczęła opisywać każdą z rewelacyjnych książek, które przeczytałam, to mogłaby z tego powstać osobna książka :), a Wy zasnęlibyście przed monitorami. Co myślicie o tym pomyśle? Czy macie jakieś ulubione książki? Zwracam się szczególnie do mężczyzn – bo niestety znam niewielu, którzy lubią czytać i to robią dla frajdy (albo po prostu o tym nie mówią) :)


Pozdrawiam Was serdecznie Wasza Pasjoposzukiwaczka :)




P. S. Szczególnie serdecznie pozdrawiam moje lobby z Wałbrzyskiej 18, które podsunęło mi pomysł na pasję do wykorzystania na kolejny raz ;)


* przepraszam za te czekoladowe wstawki, ale wiecie jak to jest w zimie – ciemno, zimno – myślę że na wiosnę ich już nie będzie w takim zagęszczeniu :)

środa, 21 lutego 2018

Z poprzedniego bloga cz. 6- Świdnica- Przełęcz Walimska- Świdnica

To już kolejny wpis, który zamieszczam jako "Z poprzedniego bloga". Czyli z tego, co napisałem zanim zacząłem tutaj publikować. Administratorzy portalu bloog wyslali informację, że 31.03.2018 Bloog zostanie zamknięty, więc prawdopodobnie nie będą dostępne posty ani z mojego bloga, ani z pozostałych blogów.

Tym razem rowerem ruszyłem na Przełęcz Walimską. Drogę zacząłem jak do Zagórza. Okrążając Zalew Bystrzycki miedzy Lubachowem, a Zagórzem śląskim wyjechałem w Zagórzu. Skręciłem w lewo w kierunku Jugowic. Na rozwidleniu w Jugowicach jechałem dalej prosto.

W Jugowicach zaczęło się wspinanie pod górę. Zaczynała się łagodnie  i pięła się jedyną szerszą drogą. Tak dotarłem do Walimia. Koło banku PKO skręciłem w lewo. 

Tutaj podjazdy zrobiły się dużo bardziej strome. Ulica zrobiła się dziurawa, o nawierzchni na przemian asfaltowej i z kostki granitowej. Tak wyjechałem z Walimia i przejechałem przez znaną z Rajdu Świdnickiego Elmot Patelnię Walimską, czyli serpentynę która jest wykorzystywana jako oes w tym mającym długą tradycję rajdzie samochodowym.

Około 3 kilometry po wyjeździe z Walimia osiągnąłem najwyższy punkt tej wycieczki, czyli opisana w tytule Przełęcz Walimską. Stąd prowadzi ciekawy szlak na szczyt Wielkiej Sowy  przez Małą Sowę. Stąd także jest ciekawy widok na szczyt najwyższej góry Gór Sowich, wraz z górująca nad nią wieżą widokową. 

Dalej zjechałem serpentyną do Rozciszowa. Za tą wioską skręciłem w drogę polną, którą dojechałem do Piskorzowa. Tutaj pozwoliłem sobie na chwilę odpoczynku.

Z Piskorzowa przez Stachowice dojechałem do Lutomi. Dalsza drga jeszcze przebiegała przez Bojanice i Opoczkę. Niedługo potem wjechałem do Świdnicy od strony Kraszowic. Droga od końca Rozciszowa była właściwie płaska.

Trasa na pewno jest ciekawa i godna polecenia. Trzeba liczyć się z tym, że potrzeba trochę lepszej kondycji niż tej, która nabywa się siedząc na kanapie.

Oczywiście jak zawsze zapraszam do zapisania się na subskrypcję, oraz do grona obserwatorów. Wszystkie aktualności znajdziesz na mojej stronie na facebooku, do którego link daję tutaj. A już za tydzień kolejny wpis, na który już dzisiaj zapraszam.

środa, 14 lutego 2018

Wyprawa rowerowa na Jurę Krakowsko- Częstochowską cz. 7- ostatni dzień powrót do Świdnicy

To już ostatnia część serii wyprawa na Jurę Kakowsko- Częstochowską. Tego dnia nie cała trasę przejechałem rowerem. Na 90 km przed Świdnicą miałem umówiony transport.

Do tej pory przejechałem z Wrocławia do Częstochowy, potem do Poraju, gdzie siedziałem 2 dni. Następnie dojechałem do Doliny Będkowskiej, do Brandysówki, która była moją bazą wypadową do Ojcowskiego Parku Narodowego i Krakowa. Potem zaczął się czas powrotu podczas którego zahaczyłem o Górny Śląsk.

Wypoczęty po weekendzie zapakowałem rower i pożegnałem się z goszczącą mnie zaprzyjaźnioną rodziną. Skierowałem się bocznymi drogami do Jastrzębia Zdrój. Potem między Skrzyszowem a Krotoszowicami przeciąłem autostradę A1. Mniej więcej od tego momentu zaczynało straszyć deszczem.

Drogą polną dojechałem do Turzy Śląskiej Dalsza drga prowadziła bocznymi drogami krajowymi. Niewielki ruch zdecydowanie ułatwiał jazdę rowerem. Jadąc tymi drogami, drogą 45 dojechałem do Tworkowa. Objechałem Tworków i wróciłem na krajową 45, z której zjechałem w Bieńkowicach.

Stąd już polną drogą ciągnąłem się dalej w kierunku województwa Opolskiego. Do połowy województwa Opolskiego droga ciągnęła się wioskami, ciężko było o coś ciekawego. Dopiero piękno widoku początku Sudetów był czymś co cieszyło oczy.

Od tej pory wyznacznikiem celu były Sudety. Kierowałem się do Nysy. Za Racławicami Śląskimi wyjechałem na Krajowa 40 n której miałem wypatrywać samochodu. Przejechałem tak przez Prudnik i około 16 kilometrów przed Nysą spotkałem wyczekiwany samochód którym po mnie przyjechali mój tata i moja siostra.

Zostało podsumować cały wyjazd. Przejechałem około 750 kilometrów Przetrwałem dwie burze w namiocie za 50 zł. Ciekawostką jest, że spotykałem po drodze wiele osób, które wędrowały w podobny sposób jak ja, czyli jadąc rowerem z przytoczonymi do niego sakwami.

Przetestowałem też parę rzeczy. Mapy google generalnie się sprawdzają, ale nie można im do końca ufać. Potrafią prowadzić przez trasy, które są niemożliwe do przejechania, przynajmniej czasowo. Mimo to warto z nich korzystać, ponieważ pokazują też ciekawe trasy z pieknymi widokami i omijają drogi o dużym natężeniu samochodów, lub prowadzą przez takie, przez które można bezpiecznie przejechać.

Warto zainwestować w powerbanki. Te na baterię solarną średnio się sprawdziły. Warto też zainwestować w sakiewkę na ramę na telefon. Ułatwia to korzystanie z GPS zawartego w telefonie.

Jeśli chodzi o namiot, ten który kupiłem za 50 zł sprawdził się pod tym kątem, że jest bardzo lekki. Burzy jednak nie przetrwałbym, gdybym go dodatkowo nie zabezpieczył. Przez słabą konstrukcję bardzo ciężko przechodził przez mocniejsze wiatry, a okienko zamykane na 1 rzep to była największa jego wada i gdybym go nie zabezpieczał płaszczem przeciwdeszczowym, to bym w nim pływał.

Na pytanie, cz warto tak jechać, oczywiście odpowiem, że tak. Uczy to pewnej pokory, ale także wspomaga uczenie się nowych rzeczy, jak sobie poradzić. Z wyprawy wróciłem 8 kg lżejszy.

Przy okazji tego wpisu czas na drobne ogłoszenia. jeśli jesteś spostrzegawczy, to pewnie zauważyłeś, że podtytuł bloga "po godzinach pracy" ze sportowego zmienił się na "Pokaż swoją pasję". Wynika to z tego, ze już nie piszę tu sam, ale na moje zaproszenia zaczęła ze mną publikować Paulina Sorota. Miło mi ją powitać i mam nadzieję, że to poszerzy toje horyzonty.

Oczywiście jak zawsze zapraszam do zapisania się na subskrypcję, oraz do grona obserwatorów. Wszystkie aktualności znajdziesz na mojej stronie na facebooku, do którego link daję tutaj. A już za tydzień kolejny wpis, na który już dzisiaj zapraszam.

niedziela, 11 lutego 2018

Cześć to ja - pasjo-poszukiwaczka :)


Dlaczego się tu znalazłam?

Witajcie, mam na imię Paulina (dla przyjaciół Paula :)). Zostałam zaproszona przez Pawła do współtworzenia tego bloga. Nie ukrywam, że jest to dla mnie nie lada wyzwanie, bo nie słynę niestety z wytrwałości. Od zawsze lubiłam pisać – wychodziły z tego mniejsze lub większe bzdurki, czasem udało mi się też stworzyć coś z większym sensem ;) Jednak jakiś czas temu zarzuciłam tą moją pasję. Niestety…

Teraz tak patrzę jak Paweł wytrwale realizuje kolejne swoje marzenia i plany, a ja siedzę na wygodnej „kanapie” trzymając w ręce kartkę zapisaną „planami na życie, które kiedyś NA PEWNO doczekają się realizacji” (mam nadzieję, że wyczuwacie tę ironię). Jedynym z punktów na najświeższej - tegorocznej takiej liście jest zadanie: odnaleźć pasję. Dlatego zgodziłam się przyjąć propozycję Pawła i zacząć tę nową przygodę. Niech moje wpisy będą udokumentowaniem drogi, którą trzeba pokonać, żeby wstać z „kanapy” i odnaleźć to co dodaje życiu barw. Paweł, dziękuję Ci za to wyzwanie i zaufanie. Mam nadzieję, że nie spowoduję dramatycznego spadku oglądalności (czy czytalności ? tego bloga) ;).


Pomysł pierwszy – a może by tak pojechać do kina?

Jako, że żyję jednak jeszcze życiem kanapowca, zacznę od czegoś dla początkujących. Wyszłam z domu :) Ba, nawet przekroczyłam granice miasta i wraz z kuzynką udałam się do Wrocławia do kina (uwierzcie mi – wbrew pozorom to duży sukces). Główną kartą przetargową było to, że najbliższe kino, w którym grali interesujący nas film, jest we Wrocławiu. Oznaczało to, że trzeba go koniecznie zobaczyć. „Pełnia życia”. Tytuł na czasie, bo to coś czego szukam, zachęcający plakat – para zakochanych młodych ludzi. No dobra, trailer zapowiadał, że słodka komedia romantyczna to nie będzie… Trafiłyśmy do Kina Nowe Horyzonty. Trochę trudno mi było się tam odnaleźć, bo miejsce to różni się od znanych kin sieciowych, w których bywałam. Jednak w ludziach, którzy tam spędzali czas (na przykład pewna grupka przyszła sobie z planszówką – o tak sobie pograć wspólnie – w XXI wieku !), wystroju, repertuarze i propozycjach pokazów wraz z dyskusjami, wyczułam tą pociągającą mnie od zawsze artystyczną inność.

Salę kinową opuściłam z rozmazanym tuszem pod oczami (cała ja - jeśli będziecie w kinie i ktoś słychać będzie tłumiony szloch to wiedzcie, że to ja) i myślą „dlaczego nie poszłam na którąś z tych rozreklamowanych komedii romantycznych?”. To była pierwsza reakcja – reakcja obronna, bo ten film jest jednym z tych, które pozostawiają w odbiorcy ślad i nie jest to „ohhh jaka to słodka historia też tak chcę <serduszka w oczach>”. Określiłabym go jako trudny, ale zaraz potem dodałabym, że jest przez to właśnie piękny. „Pełnia życia” to historia oparta na faktach, a producentem filmu jest syn głównych bohaterów. Wszystko zaczyna się banalnie. On gra w tenisa, zauważa piękną dziewczynę. Wpada mu w oko. Okazuje się, że on jej też. Biorą ślub. Jest pięknie, bajkowo, ale i normalnie (bez scen łóżkowych, których nie trawię). Potem wydarza się coś, co zmienia ich życie. Coś co powoduje, że opisana „filmowa” miłość staje się aż do bólu realnym w codzienności uczuciem. Nie chcę zdradzać całej fabuły, więc na tym poprzestanę - być może ktoś z Was zdecyduje się go obejrzeć.

Po pierwszym szoku i samoobronie – zadałam sobie dwa pytania: jak ja poradziłabym sobie w takiej sytuacji i drugie – dlaczego ciągle uważam, że mam czegoś za mało i nie potrafię się cieszyć tym co mam,a mam naprawdę bardzo dużo? Wiem – to banalne. Jednak jest coś pociągającego w tych filmach, które krzyczą do mnie – Paulina to jest PRAWDZIWE życie !

Co Wy na to?

Czy Wy macie jakieś filmy, które zostawiły w Was swoje piętno?Czy wiecie o jakiejś zbliżającej się premierze, na którą warto się wybrać? Czy są w Was prawdziwi pasjonaci kina? Czy amatorskie „filmo-poznawstwo” może być pasją? Podzielcie się propozycjami i opiniami :)


Wasza pasjo-poszukiwaczka




środa, 7 lutego 2018

Akcja ratunkowa Nanga Parbat- kanapowiec tego nie wie

28 stycznia oczy wielu ludzi były skierowane na leżącą w Pakistanie górę Nanga Parbat, a konkretnie na losy dwójki alpinistów, którą spotkało załamanie pogody podczas zimowej próby zdobycia szczytu, oraz losu czwórki bohaterów (o inaczej nazwać ich nie można), którzy wyruszyli im na ratunek. Dlaczego teraz o tym piszę i dlaczego się do tego odnoszę?

Prawdą jest, że zdobywanie ośmiotysięczników to nie jest moja bajka. Na tego typu wyprawy ruszają pasjonaci, którzy są w stanie zaryzykować własnym życiem eksplorując te góry. Jest to jakiś sposób spędzania wolnego czasu. Dość wysublimowany, związany z większym ryzykiem u traty zdrowia i życia niż normalnie. Czy jest to jednak głupota? Ostatnio w Karkonoszach wiatr zepchnął z drogi dwóch turystów, a w sezonie najtrudniejszy i najbardziej niebezpieczny szlak w Polsce (Orla Perć) jest oblegany.

W zimowym zdobywaniu "dachu świata" pionierami są Polacy i to właśnie nasi rodacy zdobyli większość szczytów "ośmiotysięczników" zimą. Nanga Parbat była przedostatnim szczytem niezdobytym zimą. Pierwszymi zdobywcami zimą byli Alex TxikonAli Sadpara Simone Moro. Zimowe zdobycie tego szczytu było celem Tomasza Mackiewicza, który swój sukces przypłacił życiem.

Nie ma co ukrywać, że wielu tych, którzy postanowili się zmierzyć z tym górskim gigantem zwanym 8000 m. n. p. m. nie wróciło. jedni zginęli po osiągnięciu szczytu, inni zanim dotarli. Zawsze jest wtedy pytanie- a po co on/ ona się tam pcha? Z pasji, dla pokrzepienia własnego ego, a także dla odkrycia piękna, niebezpiecznego piękna, które kusi.


Zdjęcie satelitarne Nanga Parbat 
źródło: google maps

Wróćmy jednak do akcji ratunkowej dążącej po tą dwójkę wspinaczy, którzy osiągnęli Nanga Parbat. Czy akcja była profesjonalna? Zgodnie z podstawową zasadą ratownictwa- nie. Żaden ratownik tak nie ryzykuje życia, czy to w ratownictwie górskim, górniczym, czy wodnym. Nie oceniałbym jednak tej akcji po tej zasadzie. Panowie Bielecki i Urubko ścigali się z czasem i warunkami (rozrzedzone powietrze, bardzo ostry mróz i huraganowy wiatr) by wyrwać z ramion śmierci panią Revol i pana Mackiewicza. Nie był to pełny sukces, ale to co zrobili wyło wyczynem heroicznym.

W internecie pojawiło się wiele hejtu. Dlaczego nie poszli po Polaka, dlaczego ona go zostawiła? weźmy tutaj pod uwagę kilka danych. do obozu na wysokości 4850 m. n. p. m. doleciała ekipa ratunkowa złożona z czterech osób. Elizabeth Revol została odnaleziona na wysokości około 6100 m. n. p. m. Tomasz Mackiewicz pozostał na około 7200 m. n. p. m. Oddając jakąś miarę wysokości, dla porównania Najwyższy punkt Polski będący jednocześnie jednym z trzech wierzchołków Rysów jest na wysokości 1100 metrów względem Morskiego Oka. Ratownicy mieli do Francuzki około 1250, czyli więcej niż porównawcza wysokość względna. Dodajmy do tego wiatr, rozrzedzone powietrze, mocny mróz, oraz lód i śnieg. Wspinali się w nocy, mieli ograniczoną widoczność. Do wspinaczki zabrali się od razu po przebyciu 200 km śmigłowcem. Do Revol dotarli w około 8 godzin. Było to niewiele ponad połowę tego, co było do pokonania do Polaka. Warunki pogarszały się, a Revol była w ciężkim stanie. Poza tym obaj ratownicy wspinali się "na lekko" nie mając żadnego dodatkowego sprzętu, który umożliwiłby transport Mackiewicza. Ponadto Polak ostatni raz widziany według relacji jego towarzyszki był w jeszcze gorszym stanie niż ona, gdy ją odnaleziono. Czy zwiększone ryzyko śmierci i nikłe szanse na odnalezienie Mackiewicza żywego były powodem, by ratownicy, którzy fizycznie byli wykończeni po "sprinterskim maratonie wspinaczkowym" wystawili się na niemal pewną śmierć? Na pewno tak i warto poczytać relacje ratowników z tej akcji. Oni na prawdę dali z siebie wszystko.


Co do Elizabeth Revol też nie można patrzeć przez pryzmat tego, że zostawiła towarzysza w górach. kobieta nie ważąca 50 kg miała nieść na plecach mężczyznę w ciężkich warunkach. Dodajmy jeszcze to, że po stromych stokach grani, po lodzie i przy wyżej opisanych warunkach pogodowych? Ona gdy została odnaleziona ciągnęła ostatkiem sił. Miała ciężkie odmrożenia, co było widać na publikowanych w internecie zdjęciach. Poza tym z jej relacji wynika, że to nie do końca jej decyzja była. Wspinając się na tak wysokie góry, w dodatku zimą trzeba się liczyć z tym, że można stracić towarzyszy, lub samemu zginąć. Teraz wyobraź sobie, co ta kobieta ma teraz w głowie. Straciła dwóch towarzyszy  w górach. Nie jest tak, że ich opuściła samolubnie. Ona ich straciła i sama nie jest temu winna. 


odnalezienie Elizabeth Revol, 
film nagrany z profilu na facebooku Denisa Urubko

Zwróć tez uwagę, że nie było dwóch a czterech ratowników. Zaplecze które szykowała druga dwójka w osobach Jarosława Batora i Piotra Tomali. Oni zabezpieczyli obóz, szykując się do przyjęcia jednej osoby skrajnie wycieńczonej i dwóch wymęczonych mocnym rajdem w górę i asekuracją w dół. Musieli być gotowi na wszystko.


Są jeszcze piloci śmigłowców. Oni także odwalili kawał dobrej roboty. Musieli lądować przy rozrzedzonym powietrzu i mocnym wietrze. Jest to sztuka godna mistrzów. Widać po nich niezwykłe opanowanie i kunszt. Takie umiejętności są nie tylko godne uznania i podziwu, ale zasługują na godne wynagrodzenie.


Akcja ratownicza nie odbyłaby się, gdyby nie było na nią pieniędzy. Przy takim odzewie ludzi, jaki był  w tym przypadku, nabiera sie wiary w ludzi. Naprawdę jest to fantastyczne, ze tak wielu ludzi jest gotowych nieść pomoc. Odzewy widziałem w mediach społecznościowych (na facebooku), także wśród moich znajomych. Serce rośnie.


Podsumowując. Akcja skazana na niepowodzenie dzięki niezwykłemu zaangarzowaniu się, wręcz pójścia w szaleństwo skończyła sie połowicznym sukcesem. NIezwykły heroizm ratownikow, wybitna sprawość, złamanie swoich zasad (Bielecki pisał o tym, że używa tylko lin poręczowych, które sam zawiąże, tutaj obaj panowie korzystali z niepewnych lin poręczowych ktore już tutaj były), Sprint pod górę godny Usaina Bolta na 100 metrów i wytrzymałość godna kenijskich ultramaratończyków, a także wybitne umiejetności alpinistyczne pozwoliły uratować przynajmniej to jedno życie. 


Oprzędzając wszystkich hejterów. nieprofesjonalne podejście do ratowania nie oznacza złej decyzji, czy złego sposobu ratowania. Profesjonalny ratownik na pierwszym miejscu postawi swoje bezpieczeństwo, żeby zamiast jednej ofiary nie było dwóch. W takich warunkach jak były na Nanga Parbat profesjonalne ratownictwo nie istnieje i przy obecnych zdobyczach technologicznych i naukowych nie ma prawa istnieć. To co zrobili ci dwaj ratownicy to było coś niesamowitego, coś co mało kto zrobi czego mało kto się podejmie. Coś takiego nazwałbym ofiarnością, lub głęboką ewangeliczną miłością do człowieka, bo w sytuacji beznadziejnej gotowi byli oddać swoje życie by spróbować uratować ludzi. 


Oczywiście jak zawsze zapraszam do zapisania się na subskrypcję, oraz do grona obserwatorów. Wszystkie aktualności znajdziesz na mojej stronie na facebooku, do którego link daję tutaj. A już za tydzień kolejny wpis, na który już dzisiaj zapraszam.