Pasja
– a co to tak właściwie jest?
Dzisiejszy wpis zacznę od małej rozkminy – czy
to co chcę zaproponować można nazwać pasją? Nasz poczciwy
internetowy PWN określa pasję jako „szczególne zamiłowanie do
czegoś” (idąc tym tropem nawet jedzenie czekolady można by pod
pasję podciągnąć ;)). W Wikipedii znalazłam pasję jako
„czynność wykonywaną dla relaksu w czasie wolnym od obowiązków”
(no w sumie czekoladę też by się dało pod to pociągnąć”*).
Nie wiem czemu „pasja”, do której nawiązuje tytuł bloga
kojarzyła mi się bardziej z aktywnością fizyczną, wyjściem z
domu, rozruszaniem młodszych lub trochę starszych kości. Tak to
jest, jak człowiek obierze jeden tor myślowy i potem musi się
namęczyć, żeby zrozumieć, że istnieją też inne spojrzenia na
tą sprawę. Po rozwianiu tych wątpliwości, przejdźmy do głównego
tematu…
Może by tak współczesny wehikuł czasu...
Dziś chcę zaproponować coś, co dla jednych
jest naturalne jak oddychanie, a dla innych jest czymś niesamowicie
nudnym (tych drugich szanuję – ale kompletnie nie rozumiem ;)).
Mam na myśli współczesny, i jak na razie jedyny odkryty i legalny,
wehikuł czasu. Wyobraź sobie ten moment kiedy siedząc w ulubionym
fotelu (ok może być też ta osławiona kanapa), pod kocykiem z
kubkiem herbaty, soku lub kawy, tak naprawdę znajdujesz się na
zakupach w Nowym Jorku lub pokonujesz drogę wszerz Ameryki Północnej
lub odwiedzasz schronisko dla opuszczonych maluchów ukryte gdzieś w
amazońskiej dżungli albo pijesz herbatę w jednym z
dziewiętnastowiecznych dworów albo próbujesz toskańskich
specjałów na wycieczce po Włoszech. Opcji jest wiele – wszystko
zależy od tego gdzie i w jakim czasie chcesz się znaleźć :) Mam
na myśli oczywiście czytanie książek. Jestem przykładem
klasycznego mola książkowego. W swoim życiu przeczytałam ich całą
masę (w tym prawie wszystkie lektury! - wbrew pozorom nie wszystkie
były masakrycznie nudne).
Dlaczego ja?
Dlaczego ja wybrałam akurat tą opcję? Wydaje mi
się, że w moim przypadku wybór był bezwarunkowy. Po prostu
zaczęłam czytać i już (być może introwertycy tak mają).
Zastanawiam się jakich argumentów użyć, żeby przekonać do
czytania innych? Próbowałam zmierzyć się z tym zadaniem kilka
dni, ale niestety się poddałam. Moje wnioski, w bardzo dużym
uproszczeniu, wyglądają tak - czytam, bo a) sprawia mi to radość
i b) coś to wnosi do mojego życia.
Swego czasu natknęłam się przypadkowo na
niepozornie wyglądającą książeczkę o tytule rozpoczynającym
się „Kot, który...” autorstwa Lilian Jackson Braun. Nie pamiętam nawet dlaczego sięgnęłam
akurat po nią. Być może zastosowałam mój niezbyt profesjonalny
sposób „na okładkę”. Malutka, zgrabniutka – do torebki się
idealnie zmieści – za pierwszym razem, bo po drugiej wizycie w
bibliotece wyszłam z całym naręczem ;) Wbrew pozorom, nie
jest to seria dla dzieci, ani przykład literatury popularnonaukowej
dla zoologów, ale kryminał. Poznajemy tam intrygującą osobowość
dziennikarza, który w nietypowy sposób zostaje właścicielem
niezłej sumki i przy okazji opiekunem dwóch kotów. Spędziłam z
nimi wiele popołudni i wieczorów :) Było warto. To coś na
stonowane „odmóżdżenie” bez typowej dla literatury kobiecej
tony chusteczek higienicznych wokół czytającej ;) .
Później do głowy przychodzi mi dwójka słynnych
przyjaciół, którzy przeszli do historii literatury fantazy. Nie
pamiętam, którego poznałam pierwszego. Chyba był to Pan Lewis. W
jego przypadku zaczęłam od książek z serii duchowo-filozoficznej,
dopiero później sięgnęłam po słynne Opowieści z Narnii. Małej
rewolucji dokonał jednak Pan Tolkien z jego trylogią Władcy
Pierścieni. O dziwo, w czasie kiedy nastąpił wielki boom na
Tolkiena, pozostałam niewzruszona – nie obejrzałam filmu ani nie
sięgnęłam po książkę (gimbaza ;)). Do nawiązania bliższej
znajomości dojrzałam kilka lat później – w okresie studiów.
Stwierdziłam, że to wstyd uważać się za mola książkowego, a
nie mieć na swoim koncie godzin spędzonych w towarzystwie Gimliego,
Legolasa, Aragorna, Frodo, Sama, Pippina, Merry’ego i Gandalfa.
Wybrałam opcję książka – film, książka – film, książka –
film, żeby nie zepsuć sobie frajdy z wyobrażania sobie
krajobrazów, wyglądu głównych bohaterów i zbudowania całej
atmosfery uczuć i emocji według własnych kryteriów (trochę taka
zabawa w scenarzystę). Tolkien zafascynował mnie sposobem w
jaki ukrył w zmyślonej historii coś, za czym każdy z nas tęskni
– pewność, że dobro prędzej czy później zwycięży, że o
ważną rzecz trzeba walczyć, bohaterstwo i potęgę prawdziwej
przyjaźni. Może dla Was wyda się to banałem, ale ta historia
poruszyła jakąś uśpioną strunę w moim sercu :)
W ostatnim czasie odkryłam Richarda Paula Evansa.
Na pierwszy rzut oka jego twórczość może wydawać się literaturą
kobiecą. Fakt, w większość historii wpleciona jest historia
miłosna. Jednak serię „Dzienniki pisane w drodze” poleciłabym
każdemu. Alan – młody wdowiec, który prócz żony traci majątek,
pakuje się do podróżnego plecaka i wyrusza sam w pieszą podróż
przez Amerykę. Ok, ok nie widać w tym żadnego „WOW!” Jednak
Pan Evans w wciągający sposób opisuje drogę mężczyzny w
poszukiwaniu spokoju serca, realność relacji międzyludzkich i to,
że każdy napotkany człowiek może odmienić nasze życie ( uważam,
że to niezwykle przydatne jak na nasz XIX wiek).
Co Wy na to? :)
Na tym zakończę, bo jakbym zaczęła opisywać
każdą z rewelacyjnych książek, które przeczytałam, to mogłaby
z tego powstać osobna książka :), a Wy zasnęlibyście przed
monitorami. Co myślicie o tym pomyśle? Czy macie jakieś ulubione
książki? Zwracam się szczególnie do mężczyzn – bo niestety
znam niewielu, którzy lubią czytać i to robią dla frajdy (albo po
prostu o tym nie mówią) :)
Pozdrawiam Was serdecznie Wasza Pasjoposzukiwaczka :)
P. S. Szczególnie serdecznie pozdrawiam moje
lobby z Wałbrzyskiej 18, które podsunęło mi pomysł na pasję do
wykorzystania na kolejny raz ;)
* przepraszam za te czekoladowe wstawki, ale
wiecie jak to jest w zimie – ciemno, zimno – myślę że na
wiosnę ich już nie będzie w takim zagęszczeniu :)